Indyjskie kontrasty, 18.03-31.03.2012
Pod spodem znajduje się mapka, która obrazuje naszą trasę podczas tegorocznego urlopu. Wylądowaliśmy w Delhi 10 marca i od razu polecieliśmy dalej, do Kathmandu w Nepalu. O tym, co nas spotkało w tamtym kraju możecie poczytać tutaj. Po opuszczeniu Nepalu pojechaliśmy do Waranasi, potem do Agry, do Radżastanu (Jodhpur i Udajpur) i skończyliśmy podróż w Delhi, skąd wróciliśmy do Polski.
Waranasi, 18-22.03.2012
18.03 (niedziela)
Wbiliśmy się w hałas, a właściwie hałas pobił nas. Każdy krok w głąb Indii napełniał nas przerażeniem i powiększał ochotę na natychmiastowy powrót do cichego i spokojnego Nepalu, który został za naszymi plecami. Ale po kolei. Autobus po długiej, krętej, nudnej drodze dojechał do granicy. Już zbliżanie się do niej budziło w nas pewien niepokój. Ruch uliczny stawał się z każdą chwilą bardziej intensywny, ciężarówki większe, a klaksony trąbiły jakby głośniej. Ledwo zdążyliśmy postawić stopę na przygranicznej ziemi otoczył nas tłumek rikszarzy. Każdy z nich mówił mniej więcej to samo - że do granicy 5 km i że tylko 200 rupii. Wybraliśmy tego, który był najspokojniejszy.
Granica. Wcielenie chaosu! Przepychając się między ludźmi, mułami, autobusami, rikszami, ciężarówkami itd. (wszystko trąbiło, nawet muły) próbowaliśmy ogarnąć sytuację. Najpierw biuro po stronie nepalskiej. Tu dostaliśmy pieczątkę, że wyjeżdżamy i wypełniliśmy znany już nam kwestionariusz. Przed nami wielka murowana brama - czas ruszać, czas na pierwszy krok w Indie.
Za ciężką od kurzu zasłoną, której koloru mogliśmy się jedynie domyślać siedziało trzech wojskowych. Oprócz niej nic nie oddzielało ich od ulicy, a napis Imigration Office, który był nad nią rozwiewał wątpliwości. To biuro posterunku granicznego Indii Paszporty położone na stole wznieciły tuman kurzu, starając się przekrzyczeć hałas dopełniamy formalności. Dostajemy pieczątkę i czas wyjść za zasłonę - gdzie myśmy trafili i dlaczego tu jest tak brzydko!?
Musimy pomyśleć nad planem. Chcemy dojechać do Waranasi. Wariantów podróży jest kilka. Wariantów?! My nawet nie wiemy, gdzie tu jest jakiś dworzec, a koncertujemy się głównie na tym, żeby nie zostać przejechanym! Bus, Train Tickets jak to dobrze zobaczyć taką tablicę. Wchodzimy natychmiast. Biuro sprzedające bilety ma drzwi, nie ma w nim kurzu, a pod sufitem kręci się wentylator dający przyjemny chłód. Nie będziemy tu opisywać jak można dojechać z Sounali do Waranasi - napiszemy jak dojechaliśmy. Najpierw lokalny autobus do Gorakhpur, czyli trzy godziny w nagrzanym, blaszanym pudle na kołach. Brudno jest, trzęsie, współpasażerowie wyłącznie hinduscy, wszelkie próby rozmowy po angielsku kończą się fiaskiem, czy tu kiedyś nie była brytyjska kolonia? Dojeżdżamy do Gorakhpur, które okazuje się być całkiem sporym miastem. Od rogatek miasta do naszego przystanku jedziemy ok 20 minut.
Widoki za oknem, a właśnie nie napisaliśmy co widać z autobusu - płasko, podobnie trochę jak na naszym Mazowszu, pola ze zbożem, bieda w miasteczkach, śmieci, patrzący z ospałym zaciekawieniem ludzie. W Gorakhpur zgiełk wielkiego miasta. Mnóstwo ludzi, małe domy, śmieci, krowy, psy... nadchodził wieczór.
Bilety na pociąg kupiliśmy w biurze sprzedającym bilety w Sounali. Doświadczenie zdobywa się w drodze teraz już wiemy ,że nie warto kupować pierwszej klasy a "sleeper" jest najwygodniejszą formą podróży koleją. Teraz to wiemy, ale wtedy wchodziliśmy na dworzec kolejowy w Gorakhpur z biletem pierwszej klasy.
O Indyjskich kolejach naczytaliśmy się wiele - że trudno kupić bilety, że w pierwszej klasie to luksus jest, że punktualne i że są dumą narodu indyjskiego. Może tak jest np. w ekspresie Delhi-Kalkuta, ale w pociągach, nazwijmy to, zwykłych sprawy mają się nieco inaczej. Już sam dworzec kolejowy w Gorakhpur to mało przyjazne miejsce - bezpańskie psy, małpy, setki ludzi wpatrujących się w nas jakby pierwszy raz widzieli białego człowieka, szczury, komary i znów brak wspólnego języka. Nawet dla panów w kolejarskich mundurach angielski jest zdecydowanie obcy. Przed nami 5 godzin czekania. W poczekalni do której wejście mają tylko pasażerowie z biletami upper class, są rozścielone na podłodze koce. Pachnie jedzeniem. Kilka osób śpi, kilka pije kawę (po wypiciu jednorazowe kubki zamiast w koszu lądują na podłodze - tak zwyczajne to jest, że nawet nikt się nie ogląda). Chyba czeka nas tutaj dużo rzeczy, do których będziemy się musieli przyzwyczaić. Komarom najwyraźniej smakujemy. Hanka śpi na krzesłach... zmęczony chyba jestem trochę.
Na dworcu wiszą jakieś listy z pasażerami pociągów, ale nie naszego. Na pociągach też listy. Później okazało się, że nawet na naszym wagonie na listach są jakieś nazwiska, ale nie nasze. W końcu przyjeżdża nasz pociąg, tzn. wiele wskazuje na to, że nasz ale pewni do końca nie jesteśmy. Pociąg brzydki jak wszystko wokół, w oknach kraty, w przedziałach wszystko wykonane tak, jakby nawet najdrobniejszy element robiła fabryka czołgów, stal popaćkana niebieską farbą. W przedziale gorąco, a jak się otworzy okno to komary, jak zamknięte to też komary - no nie zapowiadała się łatwa noc.
Łatwa nie była, pogryzieni jesteśmy cali, kleimy się od kurzu i gorąca, a pociąg ma trzy godziny spóźnienia. Wredne komary właziły wszędzie, gdzie mogły - nawet w dziurki od nosa. Rano woleliśmy nie patrzeć w lustro.
19.03 (poniedziałek)
Jest poranek, a to w każdym miejscu na świecie - czas porannej toalety. W Indiach również tyle, że tu jej funkcje pełnią nasypy torów kolejowych. Widoki z okna pociągu oryginalne:-). Dworzec w Waranasi nie przyniósł niczego nowego. Brzydki jak wszystko dotychczas. Dość szybko łapie nas kierowca tuk-tuka mówiący, że ma najlepszą (oczywiście) propozycję noclegu. Zmęczenie zniechęca nas do poszukiwań na własną rękę ,więc dajemy się zawieźć i w tym przypadku był to strzał w dziesiątkę. Sighn Guest House ukryty jest za bramą, w wąskiej uliczce tuż przy Shivali Ghat. Ma ogród pełen ciszy i ptaków, przestronne pokoje z gekonami (bez dopłaty) i właściciela, który świadomy tego jak tu pięknie, ani myśli obniżać ceny ,a próby targowania kwituje grzecznie acz stanowczo sugestią, że jak się cena nie podoba to życzy nam szczęścia w szukaniu czegoś tańszego. Nareszcie prysznic i możliwość odespania nocnej podróży. Zobaczymy, czy święte miasto Indii czymś nas zaciekawi lub zaskoczy.
Waranasi dzieli się na to święte przy Gangesie i to zwykłe w głębi miasta. Nas bardziej interesowało to pierwsze. Panuje tu niezwyczajny dla Indii spokój. Dzieją się zwykłe rzeczy, ludzie kąpią się, robią pranie, łowią ryby, ale nie ma w tym zgiełku. Zeszliśmy nad rzekę przy Shivali i nie spiesząc się szliśmy w stronę głównego gatu kremacyjnego. Kilka osób chciało nam sprzedać różne rzeczy, proponowało rejs łodzią lub herbatę, ale to wszystko nie było nachalne. Przewodniki opisywały Waranasi, jako miejsce, gdzie biały człowiek nieustannie nękany jest przez spragnionych datków hindusów. Nic takiego nie miało miejsca. Doszliśmy do głównego gatu i tu postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda miasto. Otoczył nas zgiełk ulicy - stragany, pojazdy, zapach jedzenia. W tym zamieszaniu wyłowił nas sklepikarz, który był na tyle przekonywający, że daliśmy poprowadzić się wąskimi przejściami India Market do jego kramu, gdzie jak w dawnych czasach siedząc na dywanie, dobijaliśmy targu kupując spodnie dla Hanki:-). Ucieszeni zakupami idziemy na pyszne samosy i limcę (to jest coś czego nam po tej podróży brakuje :-)). Droga powrotna komplikuję się nieco przez niemożliwość dogadania się z rikszarzem. Decydujemy się wysiąść wcześniej i wzdłuż Gangesu wracamy tą samą drogą spotykając jeszcze dwie dziewczyny z Polski śpiące w tym samy miejscu co my. Wspólny, przegadany wieczór w ogrodzie zakończył ten dzień.
20.03 (wtorek)
Dziś okazało się że Waranasi stanie się naszym domem na jeden dzień dłużej, niż to sobie zaplanowaliśmy. Słuchając opowieści ,o tym jak trudno dostać miejsce w pociągach wpadliśmy na pomysł, żeby kupić dziś bilet do kolejnego celu czyli Agry. Hanka została w hotelu, a ja wybrałem się na dworzec. Z każdym dniem lepiej się czuję na hinduskiej ulicy. Wszystko staje się bardziej swojskie a hałas jest tak naturalny, że przestaje przeszkadzać.
Na dworcu znajduję pokój, gdzie za biurkiem siedzi pan mówiący po angielsku, a jego zadaniem jest sprzedawanie biletów cudzoziemcom, którzy w normalnych kasach mogliby mieć z ich kupieniem nie lada kłopot. Kupowanie biletów wiąże się z koniecznością wypełnienia formularza, na którym podać trzeba mnóstwo (nie zawsze potrzebnych) informacji, ale już przyzwyczajamy się do tego, że biurokracja ma się w Indiach świetnie i zdaje się nie przeszkadzać ludziom w życiu. Potwierdzają się też informację o kłopotach z miejscówkami. Do Agry wyjechać możemy dopiero w czwartek po południu a nie, jak planowaliśmy, już w środę. Komplikuje to nieco plany, ale jak się okaże wszystko ułożyło się dobrze.
Dziś po dalszym poznawaniu zakamarków i uliczek udaliśmy się na przepyszny obiadu do restauracji, która faktycznie była restauracją. Hindusów było w niej mnóstwo za to żadnych białych no ale, kto może lepiej znać się na lokalnym jedzeniu niż miejscowi ludzie. Kelner po angielsku znał tylko kilka liczebników, menu również było dla nas niezrozumiałe, ale za to oczekiwanie w napięciu na efekt złożonego zupełnie w ciemno zamówienia - bezcenne.
O 17 umówiliśmy się z naszymi polskimi znajomymi, żeby poznać jedną z bardziej znanych atrakcji Waranasi, czyli rejs łódką po Gangesie. Są dwie szkoły. Jedni mówią, że lepiej jest płynąć o świcie, drudzy że o zmierzchu. My, w związku z głęboko zakorzenioną niechęcią do wczesnego wstawania, wybraliśmy wariant drugi. Znalezienie wioślarza nie stanowi problemu to raczej wioślarz znalazł nas. Waranasi od strony wody to ciekawy widok. Płonące stosy kremacyjne, przygotowania do wieczornej pudży, kwiatowe lampiony migoczące płomykami na falach rzeki... na pewno jest to coś, co będąc tutaj zobaczyć warto.
Do brzegu przybiliśmy nieopodal naszego noclegu. Na brzegu trwała akurat lokalna pudża (nabożeństwo kończące dzień), a obok płonęły pogrzebowe stosy. Wszystko płynie... jak Ganges.
21.03 (środa)
Dziś mieliśmy wyjechać, ale jak pisałem wcześniej, kupić bilet do Agry na planowany termin nie jest łatwo. W związku z pewnym nadmiarem czasu musieliśmy dzień jakoś zorganizować. Polak mądry po szkodzie, więc pamiętając problem z biletami do Agry postanowiliśmy wybrać się, przetartym już szlakiem na dworzec i nabyć bilety na pozostałe tasy, do końca naszej podróży, czyli Agra-Jodpur i Udajpur-Delhi. Poszło sprawnie i już po godzinie staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów. Dochodziło południe, w związku z czym należało znaleźć sobie miejsce umożliwiające przeczekanie tej najgorętszej pory dnia w jakimś, w miarę miłym, miejscu. Z braku innych kandydatur wybór padł na miasteczko akademickie Banaras Hindu University. Mieliśmy nadzieję na trochę chłodu i spokoju. Nie zawiedliśmy się. Po nieco męczącym spacerze dotarliśmy do bramy głównej ,a za nią drzewa, cień i im dalej tym ciszej. Pierwszy raz w czasie tej podróży weszliśmy do wnętrza świątyni. Ta postawiona została ku czci Wisznu. W centralnym jej punkcie znajdowało się naczynie z wodą, która wąską stróżką spływała na okrągły, udekorowany kwiatami, kamień, z którego dalej, wykutą w kamieniu rynienką pojedynczymi kroplami spadała na ręce wiernych.
Popołudnie mijało leniwie przybliżając nas ku wieczorowi. Wieczór to czas kiedy miasto ożywia się. Chłód przegania upał, ulice zapełniają się ludźmi,a nad Gangesem wszyscy i wszystko szykuje się do świętowania końca dnia. Tym razem chcieliśmy zobaczyć główną pudże i to nie przez chwilę, ale pobyć tam razem z hindusami, obejrzeć przygotowania i samą uroczystość. Opisać pudże.. hmm trudna sprawa. Śpiew, ołtarze, kapłani, nie do końca lub wcale nie zrozumiałe dla nas obrzędy, zaangażowanie ludzi.... Było coś w tym czasie i miejscu co nas urzekło.
22.03 (czwartek)
Czas jechać! O 17.45 nasz pociąg, o czasie, wyruszył w stronę Agry, a my mamy nadzieję że równie punktualnie do niej dojedzie. Dworcowe szczurki machały nam ogonami na pożegnanie :-).
Wbiliśmy się w hałas, a właściwie hałas pobił nas. Każdy krok w głąb Indii napełniał nas przerażeniem i powiększał ochotę na natychmiastowy powrót do cichego i spokojnego Nepalu, który został za naszymi plecami. Ale po kolei. Autobus po długiej, krętej, nudnej drodze dojechał do granicy. Już zbliżanie się do niej budziło w nas pewien niepokój. Ruch uliczny stawał się z każdą chwilą bardziej intensywny, ciężarówki większe, a klaksony trąbiły jakby głośniej. Ledwo zdążyliśmy postawić stopę na przygranicznej ziemi otoczył nas tłumek rikszarzy. Każdy z nich mówił mniej więcej to samo - że do granicy 5 km i że tylko 200 rupii. Wybraliśmy tego, który był najspokojniejszy.
Granica. Wcielenie chaosu! Przepychając się między ludźmi, mułami, autobusami, rikszami, ciężarówkami itd. (wszystko trąbiło, nawet muły) próbowaliśmy ogarnąć sytuację. Najpierw biuro po stronie nepalskiej. Tu dostaliśmy pieczątkę, że wyjeżdżamy i wypełniliśmy znany już nam kwestionariusz. Przed nami wielka murowana brama - czas ruszać, czas na pierwszy krok w Indie.
Za ciężką od kurzu zasłoną, której koloru mogliśmy się jedynie domyślać siedziało trzech wojskowych. Oprócz niej nic nie oddzielało ich od ulicy, a napis Imigration Office, który był nad nią rozwiewał wątpliwości. To biuro posterunku granicznego Indii Paszporty położone na stole wznieciły tuman kurzu, starając się przekrzyczeć hałas dopełniamy formalności. Dostajemy pieczątkę i czas wyjść za zasłonę - gdzie myśmy trafili i dlaczego tu jest tak brzydko!?
Musimy pomyśleć nad planem. Chcemy dojechać do Waranasi. Wariantów podróży jest kilka. Wariantów?! My nawet nie wiemy, gdzie tu jest jakiś dworzec, a koncertujemy się głównie na tym, żeby nie zostać przejechanym! Bus, Train Tickets jak to dobrze zobaczyć taką tablicę. Wchodzimy natychmiast. Biuro sprzedające bilety ma drzwi, nie ma w nim kurzu, a pod sufitem kręci się wentylator dający przyjemny chłód. Nie będziemy tu opisywać jak można dojechać z Sounali do Waranasi - napiszemy jak dojechaliśmy. Najpierw lokalny autobus do Gorakhpur, czyli trzy godziny w nagrzanym, blaszanym pudle na kołach. Brudno jest, trzęsie, współpasażerowie wyłącznie hinduscy, wszelkie próby rozmowy po angielsku kończą się fiaskiem, czy tu kiedyś nie była brytyjska kolonia? Dojeżdżamy do Gorakhpur, które okazuje się być całkiem sporym miastem. Od rogatek miasta do naszego przystanku jedziemy ok 20 minut.
Widoki za oknem, a właśnie nie napisaliśmy co widać z autobusu - płasko, podobnie trochę jak na naszym Mazowszu, pola ze zbożem, bieda w miasteczkach, śmieci, patrzący z ospałym zaciekawieniem ludzie. W Gorakhpur zgiełk wielkiego miasta. Mnóstwo ludzi, małe domy, śmieci, krowy, psy... nadchodził wieczór.
Bilety na pociąg kupiliśmy w biurze sprzedającym bilety w Sounali. Doświadczenie zdobywa się w drodze teraz już wiemy ,że nie warto kupować pierwszej klasy a "sleeper" jest najwygodniejszą formą podróży koleją. Teraz to wiemy, ale wtedy wchodziliśmy na dworzec kolejowy w Gorakhpur z biletem pierwszej klasy.
O Indyjskich kolejach naczytaliśmy się wiele - że trudno kupić bilety, że w pierwszej klasie to luksus jest, że punktualne i że są dumą narodu indyjskiego. Może tak jest np. w ekspresie Delhi-Kalkuta, ale w pociągach, nazwijmy to, zwykłych sprawy mają się nieco inaczej. Już sam dworzec kolejowy w Gorakhpur to mało przyjazne miejsce - bezpańskie psy, małpy, setki ludzi wpatrujących się w nas jakby pierwszy raz widzieli białego człowieka, szczury, komary i znów brak wspólnego języka. Nawet dla panów w kolejarskich mundurach angielski jest zdecydowanie obcy. Przed nami 5 godzin czekania. W poczekalni do której wejście mają tylko pasażerowie z biletami upper class, są rozścielone na podłodze koce. Pachnie jedzeniem. Kilka osób śpi, kilka pije kawę (po wypiciu jednorazowe kubki zamiast w koszu lądują na podłodze - tak zwyczajne to jest, że nawet nikt się nie ogląda). Chyba czeka nas tutaj dużo rzeczy, do których będziemy się musieli przyzwyczaić. Komarom najwyraźniej smakujemy. Hanka śpi na krzesłach... zmęczony chyba jestem trochę.
Na dworcu wiszą jakieś listy z pasażerami pociągów, ale nie naszego. Na pociągach też listy. Później okazało się, że nawet na naszym wagonie na listach są jakieś nazwiska, ale nie nasze. W końcu przyjeżdża nasz pociąg, tzn. wiele wskazuje na to, że nasz ale pewni do końca nie jesteśmy. Pociąg brzydki jak wszystko wokół, w oknach kraty, w przedziałach wszystko wykonane tak, jakby nawet najdrobniejszy element robiła fabryka czołgów, stal popaćkana niebieską farbą. W przedziale gorąco, a jak się otworzy okno to komary, jak zamknięte to też komary - no nie zapowiadała się łatwa noc.
Łatwa nie była, pogryzieni jesteśmy cali, kleimy się od kurzu i gorąca, a pociąg ma trzy godziny spóźnienia. Wredne komary właziły wszędzie, gdzie mogły - nawet w dziurki od nosa. Rano woleliśmy nie patrzeć w lustro.
19.03 (poniedziałek)
Jest poranek, a to w każdym miejscu na świecie - czas porannej toalety. W Indiach również tyle, że tu jej funkcje pełnią nasypy torów kolejowych. Widoki z okna pociągu oryginalne:-). Dworzec w Waranasi nie przyniósł niczego nowego. Brzydki jak wszystko dotychczas. Dość szybko łapie nas kierowca tuk-tuka mówiący, że ma najlepszą (oczywiście) propozycję noclegu. Zmęczenie zniechęca nas do poszukiwań na własną rękę ,więc dajemy się zawieźć i w tym przypadku był to strzał w dziesiątkę. Sighn Guest House ukryty jest za bramą, w wąskiej uliczce tuż przy Shivali Ghat. Ma ogród pełen ciszy i ptaków, przestronne pokoje z gekonami (bez dopłaty) i właściciela, który świadomy tego jak tu pięknie, ani myśli obniżać ceny ,a próby targowania kwituje grzecznie acz stanowczo sugestią, że jak się cena nie podoba to życzy nam szczęścia w szukaniu czegoś tańszego. Nareszcie prysznic i możliwość odespania nocnej podróży. Zobaczymy, czy święte miasto Indii czymś nas zaciekawi lub zaskoczy.
Waranasi dzieli się na to święte przy Gangesie i to zwykłe w głębi miasta. Nas bardziej interesowało to pierwsze. Panuje tu niezwyczajny dla Indii spokój. Dzieją się zwykłe rzeczy, ludzie kąpią się, robią pranie, łowią ryby, ale nie ma w tym zgiełku. Zeszliśmy nad rzekę przy Shivali i nie spiesząc się szliśmy w stronę głównego gatu kremacyjnego. Kilka osób chciało nam sprzedać różne rzeczy, proponowało rejs łodzią lub herbatę, ale to wszystko nie było nachalne. Przewodniki opisywały Waranasi, jako miejsce, gdzie biały człowiek nieustannie nękany jest przez spragnionych datków hindusów. Nic takiego nie miało miejsca. Doszliśmy do głównego gatu i tu postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda miasto. Otoczył nas zgiełk ulicy - stragany, pojazdy, zapach jedzenia. W tym zamieszaniu wyłowił nas sklepikarz, który był na tyle przekonywający, że daliśmy poprowadzić się wąskimi przejściami India Market do jego kramu, gdzie jak w dawnych czasach siedząc na dywanie, dobijaliśmy targu kupując spodnie dla Hanki:-). Ucieszeni zakupami idziemy na pyszne samosy i limcę (to jest coś czego nam po tej podróży brakuje :-)). Droga powrotna komplikuję się nieco przez niemożliwość dogadania się z rikszarzem. Decydujemy się wysiąść wcześniej i wzdłuż Gangesu wracamy tą samą drogą spotykając jeszcze dwie dziewczyny z Polski śpiące w tym samy miejscu co my. Wspólny, przegadany wieczór w ogrodzie zakończył ten dzień.
20.03 (wtorek)
Dziś okazało się że Waranasi stanie się naszym domem na jeden dzień dłużej, niż to sobie zaplanowaliśmy. Słuchając opowieści ,o tym jak trudno dostać miejsce w pociągach wpadliśmy na pomysł, żeby kupić dziś bilet do kolejnego celu czyli Agry. Hanka została w hotelu, a ja wybrałem się na dworzec. Z każdym dniem lepiej się czuję na hinduskiej ulicy. Wszystko staje się bardziej swojskie a hałas jest tak naturalny, że przestaje przeszkadzać.
Na dworcu znajduję pokój, gdzie za biurkiem siedzi pan mówiący po angielsku, a jego zadaniem jest sprzedawanie biletów cudzoziemcom, którzy w normalnych kasach mogliby mieć z ich kupieniem nie lada kłopot. Kupowanie biletów wiąże się z koniecznością wypełnienia formularza, na którym podać trzeba mnóstwo (nie zawsze potrzebnych) informacji, ale już przyzwyczajamy się do tego, że biurokracja ma się w Indiach świetnie i zdaje się nie przeszkadzać ludziom w życiu. Potwierdzają się też informację o kłopotach z miejscówkami. Do Agry wyjechać możemy dopiero w czwartek po południu a nie, jak planowaliśmy, już w środę. Komplikuje to nieco plany, ale jak się okaże wszystko ułożyło się dobrze.
Dziś po dalszym poznawaniu zakamarków i uliczek udaliśmy się na przepyszny obiadu do restauracji, która faktycznie była restauracją. Hindusów było w niej mnóstwo za to żadnych białych no ale, kto może lepiej znać się na lokalnym jedzeniu niż miejscowi ludzie. Kelner po angielsku znał tylko kilka liczebników, menu również było dla nas niezrozumiałe, ale za to oczekiwanie w napięciu na efekt złożonego zupełnie w ciemno zamówienia - bezcenne.
O 17 umówiliśmy się z naszymi polskimi znajomymi, żeby poznać jedną z bardziej znanych atrakcji Waranasi, czyli rejs łódką po Gangesie. Są dwie szkoły. Jedni mówią, że lepiej jest płynąć o świcie, drudzy że o zmierzchu. My, w związku z głęboko zakorzenioną niechęcią do wczesnego wstawania, wybraliśmy wariant drugi. Znalezienie wioślarza nie stanowi problemu to raczej wioślarz znalazł nas. Waranasi od strony wody to ciekawy widok. Płonące stosy kremacyjne, przygotowania do wieczornej pudży, kwiatowe lampiony migoczące płomykami na falach rzeki... na pewno jest to coś, co będąc tutaj zobaczyć warto.
Do brzegu przybiliśmy nieopodal naszego noclegu. Na brzegu trwała akurat lokalna pudża (nabożeństwo kończące dzień), a obok płonęły pogrzebowe stosy. Wszystko płynie... jak Ganges.
21.03 (środa)
Dziś mieliśmy wyjechać, ale jak pisałem wcześniej, kupić bilet do Agry na planowany termin nie jest łatwo. W związku z pewnym nadmiarem czasu musieliśmy dzień jakoś zorganizować. Polak mądry po szkodzie, więc pamiętając problem z biletami do Agry postanowiliśmy wybrać się, przetartym już szlakiem na dworzec i nabyć bilety na pozostałe tasy, do końca naszej podróży, czyli Agra-Jodpur i Udajpur-Delhi. Poszło sprawnie i już po godzinie staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów. Dochodziło południe, w związku z czym należało znaleźć sobie miejsce umożliwiające przeczekanie tej najgorętszej pory dnia w jakimś, w miarę miłym, miejscu. Z braku innych kandydatur wybór padł na miasteczko akademickie Banaras Hindu University. Mieliśmy nadzieję na trochę chłodu i spokoju. Nie zawiedliśmy się. Po nieco męczącym spacerze dotarliśmy do bramy głównej ,a za nią drzewa, cień i im dalej tym ciszej. Pierwszy raz w czasie tej podróży weszliśmy do wnętrza świątyni. Ta postawiona została ku czci Wisznu. W centralnym jej punkcie znajdowało się naczynie z wodą, która wąską stróżką spływała na okrągły, udekorowany kwiatami, kamień, z którego dalej, wykutą w kamieniu rynienką pojedynczymi kroplami spadała na ręce wiernych.
Popołudnie mijało leniwie przybliżając nas ku wieczorowi. Wieczór to czas kiedy miasto ożywia się. Chłód przegania upał, ulice zapełniają się ludźmi,a nad Gangesem wszyscy i wszystko szykuje się do świętowania końca dnia. Tym razem chcieliśmy zobaczyć główną pudże i to nie przez chwilę, ale pobyć tam razem z hindusami, obejrzeć przygotowania i samą uroczystość. Opisać pudże.. hmm trudna sprawa. Śpiew, ołtarze, kapłani, nie do końca lub wcale nie zrozumiałe dla nas obrzędy, zaangażowanie ludzi.... Było coś w tym czasie i miejscu co nas urzekło.
22.03 (czwartek)
Czas jechać! O 17.45 nasz pociąg, o czasie, wyruszył w stronę Agry, a my mamy nadzieję że równie punktualnie do niej dojedzie. Dworcowe szczurki machały nam ogonami na pożegnanie :-).
Agra, 23-24.03.2012
23.03 (piątek)
Tym razem podróż odbyła się wagonem klasy „SL”, czy tzw. sleeperem. Wrażenia pozostały dużo lepsze niż po AC1. W zasadzie to takie nasze kuszetki, tylko że otwarte na resztę wagonu. W naszej „szóstce” byliśmy my, Japończyk z instrumentami i 3 Czechów, z którymi oczywiście od razu znaleźliśmy wspólny język. Do Agry dojechaliśmy tylko z 2-godzinnym opóźnieniem. Na dworcu wsiedliśmy do tuk-tuk’a razem z bardzo sympatycznym kierowcą. Za 50 INR zawiózł nas pod hotel Maya niedaleko Taj Mahal. Nocleg nie za tani, ale już nie chciało nam się szukać. Kierowca był na tyle przekonywujący, że daliśmy się namówić na popołudniową przejażdżkę z nim po kilku wartych zobaczenia miejscach. Ameen (bo tak się nazywał) jest chyba jednym z bardziej znanych rikszarzy w Indiach. Pisza o nim w wielu miejscach, ale ma też swoją stronę. Jest niesamowity – od wielu lat zbiera rekomendacje od ludzi, którym pomaga. Ma kilka zeszytów, gdzie w różnych językach turyści dziękują mu za pomoc. Ameen zabrał nas najpierw do Sikandry (8km od Agry), gdzie znajduje się mauzoleum Akbara. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Indie – wieże, łuki, zdobienia – wszystko wyglądało przepięknie. Weszliśmy do środka (100 INR) – a tam inny świat – spokój, cisza, czysto, a obok pasły się antylopy. Wracając do Agry najpierw zatrzymaliśmy się pod Chini ka Rauza - mauzoleum pewnego poety - niestety jest ono obecnie w ruinie (tzn. mocno niezadbane). Nie można wejść do środka. Widać na nim resztki pięknych, niebieskich zdobień, ale jego najlepsze lata dawno minęły. Obok, za murami, nad brzegiem Jamuny jest tzw. "fabryka kupy" - ludzie suszą krowie odchody, które później są sprzedawane (zapewne na opał). Następnym przystankiem był Baby Taj, czyli świątynia Itmad-ud-Daula's, często postrzegana jako pierwowzór Taj Mahal. To takie maleństwo, gdy się je porówna z innymi świątyniami, ale na pewno warto zobaczyć. Ostatnim punktem naszej przejażdżki były Ogrody Ksieżycowe (Mahtab Bagh). To część ogrodów podobno wchodzących w skład Taj Mahal, ale leżą one po drugiej stronie rzeki i są trochę zaniedbane. Wstęp jednak jest płatny (100 INR). Taj jest zamknięty w piątki, więc chociaż w ten sposób dzisiaj chcieiliśmy na niego spojrzeć. No i po tej stronie nie ma tylu turystów, więc jest większy spokój - co jest dużym atutem tego miejsca. Wracając kupiliśmy jeszcze arbuza - tutaj bardzo pomógł nam Ameen i wywalczył dla nas lepszą cenę, bo oczywiście kolejny raz przekonaliśmy się, że ceny dla obcokrajowców są dużo większe niż dla tutejszych.
24.03 (sobota)
W sobotę rano wstaliśmy szybko, by przywitać słońce już na terenie Taj Mahal. Niestety rzeczywistość jest zupełnie inna. O ile bilety udało się szybko kupić (mimo kolejki), to kolejka do bramek i do wejścia już nie była taka łatwa do pokonania. Ogólnie są 4 kolejki - 2 dla Hindusów i 2 dla obcokrajowców; podzielone jeszcze na mężczyzn i kobiety. Kuba wszedł stosunkowo szybko, ale ja stałam ponad 0,5 godz. Gdy znaleźliśmy się już na terenie Taj, było tam mnóstwo ludzi (a było jakoś ok. 7-8 godziny). Człowiek spoglądając na Taj w pierwszym moemencie nie wie od czego zacząć... Budowla jest przecudowna! Zachwyca na wiele sposobów. Wszyscy starają się robić zdjecia już przy pierwszym spojrzeniu, a tam tematów dla fotografa jest mnóstwo! Niestety byliśmy zbyt wcześnie i w sadzawkach nie było jeszcze wody (zaczęli je napełniać dopiero po 8), więc nie mamy zdjęć z odbiciem Taj w wodzie. Na terenie parku biegają wiewiórki, można dostrzec też zielone papugi, wszędzie czysto i dużo zieleni. Aby wejść na teren bezpośrednio przylegający do mauzoleum trzeba zdjąć buty, albo założyć ochraniacze (dostaje się przy kupowaniu biletów). Chodząc na boso trzeba uważać na osy, które maja tutaj mnóstwo swoich gniazd i czasami nie tylko latają lecz również chodzą po ziemi. Sam Taj Mahal jest rzeczywiście cudem - misternie zdobiony: najpierw w marmurze były wycinane formy, po czym w te miejsca wstawiano elementy wycięte w kamieniach ozdobnych i tak powstawała mozaika - prace trwały 22 lat. W budowli widać jak wielką miłością Shah Jahan musiał darzyć Mumatz Mahal.
Po zwiedzeniu mauzoleum udaliśmy się jeszcze do Agra Fort. Spotkani wcześniej znajomi z Monaco powiedzieli, że jest on ładniejszy niż Czerwony Fort w Delhi, więc koniecznie chcieliśmy go zobaczyć. No i faktycznie - warto pójść do fortu. Niestety tylko 25% powierzchni jest przeznaczona dla turystów - resztę zajmuje wojsko. Nie skorzystaliśmy z usług przewodników -naganiaczy, tylko sami kilka godzin szwędaliśmy się po zaułkach. No i mamy zdjęcia na dwóch tronach - białym i czarnym (dobrego i złego brata).
Wieczorem znów wsiedliśmy w pociąg. Znów klasa SL. Tym razem kierunek to Jodhpur - jedziemy do krainy zwanej Radżastanem.
Tym razem podróż odbyła się wagonem klasy „SL”, czy tzw. sleeperem. Wrażenia pozostały dużo lepsze niż po AC1. W zasadzie to takie nasze kuszetki, tylko że otwarte na resztę wagonu. W naszej „szóstce” byliśmy my, Japończyk z instrumentami i 3 Czechów, z którymi oczywiście od razu znaleźliśmy wspólny język. Do Agry dojechaliśmy tylko z 2-godzinnym opóźnieniem. Na dworcu wsiedliśmy do tuk-tuk’a razem z bardzo sympatycznym kierowcą. Za 50 INR zawiózł nas pod hotel Maya niedaleko Taj Mahal. Nocleg nie za tani, ale już nie chciało nam się szukać. Kierowca był na tyle przekonywujący, że daliśmy się namówić na popołudniową przejażdżkę z nim po kilku wartych zobaczenia miejscach. Ameen (bo tak się nazywał) jest chyba jednym z bardziej znanych rikszarzy w Indiach. Pisza o nim w wielu miejscach, ale ma też swoją stronę. Jest niesamowity – od wielu lat zbiera rekomendacje od ludzi, którym pomaga. Ma kilka zeszytów, gdzie w różnych językach turyści dziękują mu za pomoc. Ameen zabrał nas najpierw do Sikandry (8km od Agry), gdzie znajduje się mauzoleum Akbara. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Indie – wieże, łuki, zdobienia – wszystko wyglądało przepięknie. Weszliśmy do środka (100 INR) – a tam inny świat – spokój, cisza, czysto, a obok pasły się antylopy. Wracając do Agry najpierw zatrzymaliśmy się pod Chini ka Rauza - mauzoleum pewnego poety - niestety jest ono obecnie w ruinie (tzn. mocno niezadbane). Nie można wejść do środka. Widać na nim resztki pięknych, niebieskich zdobień, ale jego najlepsze lata dawno minęły. Obok, za murami, nad brzegiem Jamuny jest tzw. "fabryka kupy" - ludzie suszą krowie odchody, które później są sprzedawane (zapewne na opał). Następnym przystankiem był Baby Taj, czyli świątynia Itmad-ud-Daula's, często postrzegana jako pierwowzór Taj Mahal. To takie maleństwo, gdy się je porówna z innymi świątyniami, ale na pewno warto zobaczyć. Ostatnim punktem naszej przejażdżki były Ogrody Ksieżycowe (Mahtab Bagh). To część ogrodów podobno wchodzących w skład Taj Mahal, ale leżą one po drugiej stronie rzeki i są trochę zaniedbane. Wstęp jednak jest płatny (100 INR). Taj jest zamknięty w piątki, więc chociaż w ten sposób dzisiaj chcieiliśmy na niego spojrzeć. No i po tej stronie nie ma tylu turystów, więc jest większy spokój - co jest dużym atutem tego miejsca. Wracając kupiliśmy jeszcze arbuza - tutaj bardzo pomógł nam Ameen i wywalczył dla nas lepszą cenę, bo oczywiście kolejny raz przekonaliśmy się, że ceny dla obcokrajowców są dużo większe niż dla tutejszych.
24.03 (sobota)
W sobotę rano wstaliśmy szybko, by przywitać słońce już na terenie Taj Mahal. Niestety rzeczywistość jest zupełnie inna. O ile bilety udało się szybko kupić (mimo kolejki), to kolejka do bramek i do wejścia już nie była taka łatwa do pokonania. Ogólnie są 4 kolejki - 2 dla Hindusów i 2 dla obcokrajowców; podzielone jeszcze na mężczyzn i kobiety. Kuba wszedł stosunkowo szybko, ale ja stałam ponad 0,5 godz. Gdy znaleźliśmy się już na terenie Taj, było tam mnóstwo ludzi (a było jakoś ok. 7-8 godziny). Człowiek spoglądając na Taj w pierwszym moemencie nie wie od czego zacząć... Budowla jest przecudowna! Zachwyca na wiele sposobów. Wszyscy starają się robić zdjecia już przy pierwszym spojrzeniu, a tam tematów dla fotografa jest mnóstwo! Niestety byliśmy zbyt wcześnie i w sadzawkach nie było jeszcze wody (zaczęli je napełniać dopiero po 8), więc nie mamy zdjęć z odbiciem Taj w wodzie. Na terenie parku biegają wiewiórki, można dostrzec też zielone papugi, wszędzie czysto i dużo zieleni. Aby wejść na teren bezpośrednio przylegający do mauzoleum trzeba zdjąć buty, albo założyć ochraniacze (dostaje się przy kupowaniu biletów). Chodząc na boso trzeba uważać na osy, które maja tutaj mnóstwo swoich gniazd i czasami nie tylko latają lecz również chodzą po ziemi. Sam Taj Mahal jest rzeczywiście cudem - misternie zdobiony: najpierw w marmurze były wycinane formy, po czym w te miejsca wstawiano elementy wycięte w kamieniach ozdobnych i tak powstawała mozaika - prace trwały 22 lat. W budowli widać jak wielką miłością Shah Jahan musiał darzyć Mumatz Mahal.
Po zwiedzeniu mauzoleum udaliśmy się jeszcze do Agra Fort. Spotkani wcześniej znajomi z Monaco powiedzieli, że jest on ładniejszy niż Czerwony Fort w Delhi, więc koniecznie chcieliśmy go zobaczyć. No i faktycznie - warto pójść do fortu. Niestety tylko 25% powierzchni jest przeznaczona dla turystów - resztę zajmuje wojsko. Nie skorzystaliśmy z usług przewodników -naganiaczy, tylko sami kilka godzin szwędaliśmy się po zaułkach. No i mamy zdjęcia na dwóch tronach - białym i czarnym (dobrego i złego brata).
Wieczorem znów wsiedliśmy w pociąg. Znów klasa SL. Tym razem kierunek to Jodhpur - jedziemy do krainy zwanej Radżastanem.
Radżastan, 25-29.03.2012
25.03 niedziela
O Radżastanie czytaliśmy trochę, że bogaty, przyjazny, z ciekawą historią i krajobrazem. Już za chwilę mieliśmy go poznać. Pociąg wypluł nas o 6 rano na dworcu w Jodhpurze. Nasze myślenie krążyło wyłącznie wokół znalezienia miejsca do spania, więc nie rozglądając się zbytnio daliśmy się złapać, szczęśliwemu, że mu się udało, rikszarzowi. Pierwsza obserwacja, tuk-tuki są tu większe i ładniejsze niż w innych miastach. Heaven Guest House, do którego zostaliśmy zawiezieni ma mnóstwo pięter (chyba z pięć), przytulne pokoje (bez gekonów) i knajpę na dachu (jak prawie każdy dom tutaj). To w niej pijemy poranną kawę. Widok miasta z górującym nad nim fortem urzeka. Radżastan ma trzy główne miasta i trzy kolory: Jajpur jest różowy, Udajpur biały, a Jodhpur, w którym jesteśmy teraz - niebieski.
Po krótkiej drzemce, która pozwoliła odpocząć po podróży z Agry, wyruszamy na poznanie miasta. Tuk-tukiem wjeżdżamy na wzgórze, na którym usadowił się fort. Jest on zupełnie inny niż ten w Agrze. Łączy fukcję obronną z pięknem części pałacowej. Do miasta wracamy piechotą przez wąskie uliczki, w których ani śladu turystów, jedynie prawdziwe indyjskie życie. W centrum kobiece zespoły przybyłe na Gangaur Festival prezentowały swoje stroje i spacerowały przy akompaniamencie bębnów. Głośne pieśni, gra na instrumentach i wszystko pięknie i kolorowo, ale czemu do pierwszej w nocy? :-)
26.03 poniedziałek
Dziś ruszamy dalej, w głąb Radżastanu. Wczoraj kupiliśmy bilety na autobus, który ma nas zawieźć do Udajpuru. Mając chwilę czasu włóczymy się po mieście. Sklepy z przyprawami pachniały, co skusiło nas do zakupów. Herbata z szafranem i masala już w plecaku, możemy jechać dalej. Autobus nas zaskoczył i to pozytywnie. Po tych pojazdach, które woziły nas w Nepalu, ten był uosobieniem luksusu no i miał coś czego jeszcze w autobusie nie widzieliśmy - miejsca leżące :-) - takie mikro pokoiki pod sufitem - zamykane i z własnymi oknami.
7 godzin podróży przez miasta, wsie i pustkowia Radżastanu dało nam w kość. Ale było warto. Krajobraz zmieniał się wielokrotnie. Góry, pustynne płaskowyże, lasy pełne zieleni, a do tego małpki, pawie i dzikie świnki (a'la Pumba) - cudny krajobraz. Radżastan faktycznie był taki, jak go opisywano. Bieda nie była tu aż tak widoczna, miasta względnie czyste, a ludzie, być może za sprawą pustyni, bardziej dumni z miejsca, w którym żyją. Mężczyźni w kolorowych turbanach, kobiety w ludowych strojach. To wszystko w regionach zupełnie nieturystycznych, a więc żywa tradycja zamiast pozowania za pieniądze. Mijaliśmy kamieniołomy białego marmuru - stąd wysyłano go na budowę Taj Mahal. Bogate miasta pośrodku niczego, w których hotele bardziej przypominały te z luksusowych kurortów Europy, niż cokolwiek co widzieliśmy dotąd w Indiach.
Udajpur przywitał nas upalnym, późnym wieczorem. Uliczny zegar wskazywał godzinę 21, a termometrze 25 st C. Przyglądamy się miastu. Jest bogate, czyste, nieindyjskie zupełnie, a może indyjskie dawną świetnością tego kraju. Tradycyjnie już riksza, hotel i pora na kolację. Pyszna kofta i gotowane warzywa z tandori. Jutro zobaczymy gdzie przyjechaliśmy.
27-29.03 (wtorek, środa, czwartek)
Wtorkowy poranek przywitał nas upałem. Upał towarzyszyć nam będzie przez cały pobyt tutaj. W Udajpurze byliśmy do czwartku. Teraz z perspektywy czasu myślimy, że to troszkę za dużo mimo, że to naprawdę miłe miasto. Jest w nim piękny pałac, który można zwiedzać godzinami. Kolejna atrakcja to jezioro, na które można wypłynąć łodzią - byliśmy o zachodzie słońca i podziwialiśmy z wody obchody Mewar Festiwal. Jest też wzgórze z kolejką linową, z którego roztacza się piękna panorama i można na nim zrobić sobie zdjęcie w ludowych strojach (co też uczyniliśmy). W sklepach natomiast jest mnóstwo naprawdę ładnych rzeczy. To wszystko ma jedną wadę. Jest już chyba mało prawdziwe, a bardzo nastawione i szykowane dla naprawdę licznie przybywających tutaj turystów. To miasto, ze swoimi francuskimi i niemieckimi piekarniami mogło by równie dobrze grać rolę jakiegoś kurortu na południu Portugalii. Myślę, że wiele osób nie dostrzegłoby różnicy. Korzystaliśmy z tego wszystkiego. Śniadaniowa kawka i crossanty, niekończące się spacery po sklepach i przesiadywanie w knajpach przy piwie. Kupiliśmy ręcznie malowane grafiki z Radzastańskim trio zwierzęcym, czyli Słoniem (szczęście), Wielbłądem (miłość) i Koniem (siła). W czasie, gdy tu byliśmy kończyły się także obchody Mawar Festival, więc na ulicach działo się dużo - codziennie panie w kolorowych sari tańczyły nad brzegiem jeziora i celebrowały figurki przez siebie przyniesione, a w centrum miasta były kramiki z zabawkami, słodyczami, no i ręcznie napędzane Diabelskie Koło, które dawało mnóstwo radosci tubylcom. Co jeszcze? Aha - wreszcie spróbowaliśmy lassi :-) (zwykłego, z mango, nie tego Special Lassi). No i mają pyszne papaje, którym pewnie radżastański, gorący klimat służy.
Pozostał niedosyt. Radżastan jest ciekawy i piękny tylko, że jadąc tu trzeba mieć tyle czasu żeby wystawić nos za trójkę największych miast, bo wg. nas prowincja radżastańska jest ciekawa i piękna, a przy tym mniej zmieniona i bardziej szczera, bo nie zepsuta tłumami turystów, dla których czasem ważniejsza jest wygoda i udawany folklor niż prawdziwość miejsca.
O Radżastanie czytaliśmy trochę, że bogaty, przyjazny, z ciekawą historią i krajobrazem. Już za chwilę mieliśmy go poznać. Pociąg wypluł nas o 6 rano na dworcu w Jodhpurze. Nasze myślenie krążyło wyłącznie wokół znalezienia miejsca do spania, więc nie rozglądając się zbytnio daliśmy się złapać, szczęśliwemu, że mu się udało, rikszarzowi. Pierwsza obserwacja, tuk-tuki są tu większe i ładniejsze niż w innych miastach. Heaven Guest House, do którego zostaliśmy zawiezieni ma mnóstwo pięter (chyba z pięć), przytulne pokoje (bez gekonów) i knajpę na dachu (jak prawie każdy dom tutaj). To w niej pijemy poranną kawę. Widok miasta z górującym nad nim fortem urzeka. Radżastan ma trzy główne miasta i trzy kolory: Jajpur jest różowy, Udajpur biały, a Jodhpur, w którym jesteśmy teraz - niebieski.
Po krótkiej drzemce, która pozwoliła odpocząć po podróży z Agry, wyruszamy na poznanie miasta. Tuk-tukiem wjeżdżamy na wzgórze, na którym usadowił się fort. Jest on zupełnie inny niż ten w Agrze. Łączy fukcję obronną z pięknem części pałacowej. Do miasta wracamy piechotą przez wąskie uliczki, w których ani śladu turystów, jedynie prawdziwe indyjskie życie. W centrum kobiece zespoły przybyłe na Gangaur Festival prezentowały swoje stroje i spacerowały przy akompaniamencie bębnów. Głośne pieśni, gra na instrumentach i wszystko pięknie i kolorowo, ale czemu do pierwszej w nocy? :-)
26.03 poniedziałek
Dziś ruszamy dalej, w głąb Radżastanu. Wczoraj kupiliśmy bilety na autobus, który ma nas zawieźć do Udajpuru. Mając chwilę czasu włóczymy się po mieście. Sklepy z przyprawami pachniały, co skusiło nas do zakupów. Herbata z szafranem i masala już w plecaku, możemy jechać dalej. Autobus nas zaskoczył i to pozytywnie. Po tych pojazdach, które woziły nas w Nepalu, ten był uosobieniem luksusu no i miał coś czego jeszcze w autobusie nie widzieliśmy - miejsca leżące :-) - takie mikro pokoiki pod sufitem - zamykane i z własnymi oknami.
7 godzin podróży przez miasta, wsie i pustkowia Radżastanu dało nam w kość. Ale było warto. Krajobraz zmieniał się wielokrotnie. Góry, pustynne płaskowyże, lasy pełne zieleni, a do tego małpki, pawie i dzikie świnki (a'la Pumba) - cudny krajobraz. Radżastan faktycznie był taki, jak go opisywano. Bieda nie była tu aż tak widoczna, miasta względnie czyste, a ludzie, być może za sprawą pustyni, bardziej dumni z miejsca, w którym żyją. Mężczyźni w kolorowych turbanach, kobiety w ludowych strojach. To wszystko w regionach zupełnie nieturystycznych, a więc żywa tradycja zamiast pozowania za pieniądze. Mijaliśmy kamieniołomy białego marmuru - stąd wysyłano go na budowę Taj Mahal. Bogate miasta pośrodku niczego, w których hotele bardziej przypominały te z luksusowych kurortów Europy, niż cokolwiek co widzieliśmy dotąd w Indiach.
Udajpur przywitał nas upalnym, późnym wieczorem. Uliczny zegar wskazywał godzinę 21, a termometrze 25 st C. Przyglądamy się miastu. Jest bogate, czyste, nieindyjskie zupełnie, a może indyjskie dawną świetnością tego kraju. Tradycyjnie już riksza, hotel i pora na kolację. Pyszna kofta i gotowane warzywa z tandori. Jutro zobaczymy gdzie przyjechaliśmy.
27-29.03 (wtorek, środa, czwartek)
Wtorkowy poranek przywitał nas upałem. Upał towarzyszyć nam będzie przez cały pobyt tutaj. W Udajpurze byliśmy do czwartku. Teraz z perspektywy czasu myślimy, że to troszkę za dużo mimo, że to naprawdę miłe miasto. Jest w nim piękny pałac, który można zwiedzać godzinami. Kolejna atrakcja to jezioro, na które można wypłynąć łodzią - byliśmy o zachodzie słońca i podziwialiśmy z wody obchody Mewar Festiwal. Jest też wzgórze z kolejką linową, z którego roztacza się piękna panorama i można na nim zrobić sobie zdjęcie w ludowych strojach (co też uczyniliśmy). W sklepach natomiast jest mnóstwo naprawdę ładnych rzeczy. To wszystko ma jedną wadę. Jest już chyba mało prawdziwe, a bardzo nastawione i szykowane dla naprawdę licznie przybywających tutaj turystów. To miasto, ze swoimi francuskimi i niemieckimi piekarniami mogło by równie dobrze grać rolę jakiegoś kurortu na południu Portugalii. Myślę, że wiele osób nie dostrzegłoby różnicy. Korzystaliśmy z tego wszystkiego. Śniadaniowa kawka i crossanty, niekończące się spacery po sklepach i przesiadywanie w knajpach przy piwie. Kupiliśmy ręcznie malowane grafiki z Radzastańskim trio zwierzęcym, czyli Słoniem (szczęście), Wielbłądem (miłość) i Koniem (siła). W czasie, gdy tu byliśmy kończyły się także obchody Mawar Festival, więc na ulicach działo się dużo - codziennie panie w kolorowych sari tańczyły nad brzegiem jeziora i celebrowały figurki przez siebie przyniesione, a w centrum miasta były kramiki z zabawkami, słodyczami, no i ręcznie napędzane Diabelskie Koło, które dawało mnóstwo radosci tubylcom. Co jeszcze? Aha - wreszcie spróbowaliśmy lassi :-) (zwykłego, z mango, nie tego Special Lassi). No i mają pyszne papaje, którym pewnie radżastański, gorący klimat służy.
Pozostał niedosyt. Radżastan jest ciekawy i piękny tylko, że jadąc tu trzeba mieć tyle czasu żeby wystawić nos za trójkę największych miast, bo wg. nas prowincja radżastańska jest ciekawa i piękna, a przy tym mniej zmieniona i bardziej szczera, bo nie zepsuta tłumami turystów, dla których czasem ważniejsza jest wygoda i udawany folklor niż prawdziwość miejsca.
30.03-01.04.2012, Delhi i powrót
30.03 (piątek)
To był chyba najgorszy dzień naszego wyjazdu. Wydawało się, że jedziemy już do stolicy, że oprócz zgiełku nic nas nie zaskoczy, bo to już niemal droga do domu, że dzień szybko minie, bo będzie dużo zajęć, a tymczasem... Okazało się, że pociąg ma ostatnią stację nie w Delhi, ale w jakieś dzielnicy poza centrum, a my o tym nie wiedzieliśmy. Wysiedliśmy i szukaliśmy noclegów, wg. tego, co wcześniej nam ludzie opowiadali. Hosteli było dziwnie mało i w żadnym nie było wolnych miejsc. Lekko zrezygnowani wróciliśmy na dworzec i zaczepił nas taksówkarz. Powiedział, że do centrum jest stąd 2km i zaczął z nami szukać noclegu. Znów nic nie było. W końcu zawiózł nas do jakiegoś domu i tam do wynajęcia były mega drogie pokoje!!! No, ale nie mieliśmy wyjścia - stwierdziliśmy, że 1 noc damy radę. Zapłaciliśmy 1000 INR za pokój 2-os z łazienką, ale bez okna. Czystko było, ale z pokoju były dziury do jakiegoś zsypu i musieliśmy je łapać z obawy przed szczurami. Postanowiliśmy ruszyć do centrum. Rikszarze, którzy byli pod domem nie mówili ani słowa po angielsku, co więcej z tego co rozumieliśmy - do starego miasta jest 16 km i riksza rowerowa odpada, więc trzeba wziąć tuk-tuka. Podjechaliśmy pod największy meczet Jama Masjid (na przeciwko Czerwonego Fortu - do fortu nie poszliśmy, bo wszyscy opowiadali, że nie warto). Myśleliśmy, że nie uda nam się wejść do środka meczetu, bo dziś piątek i muzułmanie mają swój święty dzień. Jednak było stosunkowo wcześnie, więc jeszcze pozwolili nam zwiedzać. Dostałam długą suknię i musieliśmy zdjąć buty. Meczet jest piękny i ogromny! Robi niesamowite wrażenie. Wszędzie były już porozkładane dywany do modlitw. Muzułmanie modlili się na razie przy ścianach meczetu (nigdzie nie było wejścia do środka). Udało nam się także wejść na szczyt minaretu, co było dla nas bardzo fajną niespodzianką - z góry widzieliśmy całe miasto! Po zwiedzaniu chcieliśmy w końcu zjeść śniadanie tuk-tukiem podjechaliśmy kawałek w okolice India Market, ale nie do końca wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, bo znów nikt nam nie potrafił po angielsku nic powiedzieć. W końcu udało nam się kupić mapę... no i wielkie było nasze zdziwienie, gdy odczytaliśmy, że nocujemy nie w centrum Delhi tylko w odległej dzielnicy Nizzamudin i że dzielnica jest arabska (o czym się przekonaliśmy jeszcze później). Mieliśmy już wszystkiego serdecznie dość. Zjedliśmy niedobre i drogie śniadanie w jakimś hotelu i na piechotę poszliśmy do India Gate. Widać, że to miejsce turystyczne - można tam kupić mnóstwo dziwnych rzeczy (np bransoletki z imionami), a także zrobić sobie zdjęcie dotykając czubka bramy (taaa... Hindusi mają bzika na punkcie takich zdjęć, czyli odpowiedniego uchwycenia perspektywy). Tutaj też było sporo żebrzących dzieci, takich nachalnych, o których piszą przewodniki. Od Bramy Indii udaliśmy się powoli w kierunku budynków rządowych, bo nie bardzo mieliśmy wizję, co jeszcze moglibyśmy zobaczyć. W zasadzie była to już taka bezcelowa włóczęga. Delhi nas bardzo do siebie zraziło i cieszyliśmy się tylko z tego, że nie postanowiliśmy tutaj zostać dłużej. W końcu tuk-tukiem wróciliśmy do naszej dzielnicy. Okazało się, że nie ma prądu i nie wiadomo kiedy będzie. Ponad godzinę czekaliśmy na schodach przed budynkiem, bo w pokoju bez okna i wentylatora nie dało się oddychać. W końcu Kuba się wkurzył i w krótkich ale konkretnych słowach wyjaśnił panu w recepcji, że albo nam dają inny pokój, albo oddają kasę. Dostaliśmy pokój od strony ulicy - miał okno, ale nie miał szyby :-P. No, ale zawiesiliśmy moskitierę i lepsze to niż nic. Po południu jeszcze zjedliśmy pyszny, arabski obiad (z nadmuchanymi plackami) i zaczęliśmy pakowanie... jutro wracamy!
31.03 (sobota)
Noc była ciężka - nie wiem, czy to przez zdenerwowanie lotem i powrotem, czy przez to, że na ulicy było głośno, duszno, śmierdziało spalinami i że w nocy ktoś pukał do pokoju (chyba dzieci robiły sobie zabawy). Pobudka o 4:40. O 5 czekał już na nas taksówkarz, a o 5:30 byliśmy na lotnisku. Wszystko się zapętliło. 3 tygodnie temu po raz pierwszy widzieliśmy te pomniki słoni na hali lotniska Delhi. Wczorajsza wizyta w Delhi tylko nas utwierdziła w tym, że chcemy już wracać, że to, co chcieliśmy doświadczyć i przeżyć jest już za nami i czas na nowe cele i wyzwania. Podróż do Indii bardzo dużo nas nauczyła. Przeżyliśmy ją sami i według własnego planu, czyli bez planu. Mieliśmy tylko kilka stron z przewodnika i kilka uwag od spotkanych osób. Bez map, adresów, kontaktów - zdani na siebie i los. Mamy mnóstwo wspomnień i zdjęć, a na przyszłe podróże na pewno spojrzymy już inaczej. Hindusi są inni niż Europejczycy. Mają inną mentalność, kulturę i styl życia. A Indie? Wcale nie są tak piękne i kolorowe, jak ludzie o nich piszą w przewodnikach. Rzeczywistość jest zupełnie inna, ale też w jakiś sposób fascynująca i pociągająca. Dobrze było je poznać i przekonać się na własnej skórze, jak smakują. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś więcej, o tych prawdziwych Indiach polecamy książkę Pauliny Wilk "Lalki w ogniu".
A w Polsce tymczasem znów spadł śnieg....
To był chyba najgorszy dzień naszego wyjazdu. Wydawało się, że jedziemy już do stolicy, że oprócz zgiełku nic nas nie zaskoczy, bo to już niemal droga do domu, że dzień szybko minie, bo będzie dużo zajęć, a tymczasem... Okazało się, że pociąg ma ostatnią stację nie w Delhi, ale w jakieś dzielnicy poza centrum, a my o tym nie wiedzieliśmy. Wysiedliśmy i szukaliśmy noclegów, wg. tego, co wcześniej nam ludzie opowiadali. Hosteli było dziwnie mało i w żadnym nie było wolnych miejsc. Lekko zrezygnowani wróciliśmy na dworzec i zaczepił nas taksówkarz. Powiedział, że do centrum jest stąd 2km i zaczął z nami szukać noclegu. Znów nic nie było. W końcu zawiózł nas do jakiegoś domu i tam do wynajęcia były mega drogie pokoje!!! No, ale nie mieliśmy wyjścia - stwierdziliśmy, że 1 noc damy radę. Zapłaciliśmy 1000 INR za pokój 2-os z łazienką, ale bez okna. Czystko było, ale z pokoju były dziury do jakiegoś zsypu i musieliśmy je łapać z obawy przed szczurami. Postanowiliśmy ruszyć do centrum. Rikszarze, którzy byli pod domem nie mówili ani słowa po angielsku, co więcej z tego co rozumieliśmy - do starego miasta jest 16 km i riksza rowerowa odpada, więc trzeba wziąć tuk-tuka. Podjechaliśmy pod największy meczet Jama Masjid (na przeciwko Czerwonego Fortu - do fortu nie poszliśmy, bo wszyscy opowiadali, że nie warto). Myśleliśmy, że nie uda nam się wejść do środka meczetu, bo dziś piątek i muzułmanie mają swój święty dzień. Jednak było stosunkowo wcześnie, więc jeszcze pozwolili nam zwiedzać. Dostałam długą suknię i musieliśmy zdjąć buty. Meczet jest piękny i ogromny! Robi niesamowite wrażenie. Wszędzie były już porozkładane dywany do modlitw. Muzułmanie modlili się na razie przy ścianach meczetu (nigdzie nie było wejścia do środka). Udało nam się także wejść na szczyt minaretu, co było dla nas bardzo fajną niespodzianką - z góry widzieliśmy całe miasto! Po zwiedzaniu chcieliśmy w końcu zjeść śniadanie tuk-tukiem podjechaliśmy kawałek w okolice India Market, ale nie do końca wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, bo znów nikt nam nie potrafił po angielsku nic powiedzieć. W końcu udało nam się kupić mapę... no i wielkie było nasze zdziwienie, gdy odczytaliśmy, że nocujemy nie w centrum Delhi tylko w odległej dzielnicy Nizzamudin i że dzielnica jest arabska (o czym się przekonaliśmy jeszcze później). Mieliśmy już wszystkiego serdecznie dość. Zjedliśmy niedobre i drogie śniadanie w jakimś hotelu i na piechotę poszliśmy do India Gate. Widać, że to miejsce turystyczne - można tam kupić mnóstwo dziwnych rzeczy (np bransoletki z imionami), a także zrobić sobie zdjęcie dotykając czubka bramy (taaa... Hindusi mają bzika na punkcie takich zdjęć, czyli odpowiedniego uchwycenia perspektywy). Tutaj też było sporo żebrzących dzieci, takich nachalnych, o których piszą przewodniki. Od Bramy Indii udaliśmy się powoli w kierunku budynków rządowych, bo nie bardzo mieliśmy wizję, co jeszcze moglibyśmy zobaczyć. W zasadzie była to już taka bezcelowa włóczęga. Delhi nas bardzo do siebie zraziło i cieszyliśmy się tylko z tego, że nie postanowiliśmy tutaj zostać dłużej. W końcu tuk-tukiem wróciliśmy do naszej dzielnicy. Okazało się, że nie ma prądu i nie wiadomo kiedy będzie. Ponad godzinę czekaliśmy na schodach przed budynkiem, bo w pokoju bez okna i wentylatora nie dało się oddychać. W końcu Kuba się wkurzył i w krótkich ale konkretnych słowach wyjaśnił panu w recepcji, że albo nam dają inny pokój, albo oddają kasę. Dostaliśmy pokój od strony ulicy - miał okno, ale nie miał szyby :-P. No, ale zawiesiliśmy moskitierę i lepsze to niż nic. Po południu jeszcze zjedliśmy pyszny, arabski obiad (z nadmuchanymi plackami) i zaczęliśmy pakowanie... jutro wracamy!
31.03 (sobota)
Noc była ciężka - nie wiem, czy to przez zdenerwowanie lotem i powrotem, czy przez to, że na ulicy było głośno, duszno, śmierdziało spalinami i że w nocy ktoś pukał do pokoju (chyba dzieci robiły sobie zabawy). Pobudka o 4:40. O 5 czekał już na nas taksówkarz, a o 5:30 byliśmy na lotnisku. Wszystko się zapętliło. 3 tygodnie temu po raz pierwszy widzieliśmy te pomniki słoni na hali lotniska Delhi. Wczorajsza wizyta w Delhi tylko nas utwierdziła w tym, że chcemy już wracać, że to, co chcieliśmy doświadczyć i przeżyć jest już za nami i czas na nowe cele i wyzwania. Podróż do Indii bardzo dużo nas nauczyła. Przeżyliśmy ją sami i według własnego planu, czyli bez planu. Mieliśmy tylko kilka stron z przewodnika i kilka uwag od spotkanych osób. Bez map, adresów, kontaktów - zdani na siebie i los. Mamy mnóstwo wspomnień i zdjęć, a na przyszłe podróże na pewno spojrzymy już inaczej. Hindusi są inni niż Europejczycy. Mają inną mentalność, kulturę i styl życia. A Indie? Wcale nie są tak piękne i kolorowe, jak ludzie o nich piszą w przewodnikach. Rzeczywistość jest zupełnie inna, ale też w jakiś sposób fascynująca i pociągająca. Dobrze było je poznać i przekonać się na własnej skórze, jak smakują. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś więcej, o tych prawdziwych Indiach polecamy książkę Pauliny Wilk "Lalki w ogniu".
A w Polsce tymczasem znów spadł śnieg....
Przy okazji chcemy podziękować wszystkim osobom, które po drodze spotkaliśmy. Dzięki Wam nasza podróż nabierała kolorów, a Wasze wskazówki okazywały się czasami nadzwyczaj pomocne!
Informacje praktyczne:
Wiza Indyjska - załatwia się ją przed wyjazdem do Indii w Ambasadzie w Warszawie. Można wszystko załatwić poprzez kuriera. Wysyłamy paszporty, wypełnione wnioski wizowe, zdjęcia i potwierdzenie przelewu po czym czekamy na informacje. UWAGA! Warto to załatwiać z dużym wyprzedzeniem - my na wizę czekaliśmy ok. 3 tygodni. Koszt wizy turystycznej to 224/zł (w tym koszta obsługi biura).
Dojazdy:
Lot Gdańsk-New Delhi-Gdańsk (przez Monachium, Lufthansa): 2490zł/os
Autobus lokalny granica-Gorakhpur: 70 INR/os
Pociąg Gorakhpur-Waranasi, klasa AC1: 450 INR/os (kupione w biurze podroży)
Pociąg Waranasi-Agra, klasa SL: 204 INR/os
Pociąg Agra-Jodhpur, klasa SL: 305 INR/os
Pociag Udajpur-Delhi, klasa SL: 350 INR/os
Autobus Jodhpur-Udajpur (miejsca siedzące): 220 INR/os
Noclegi:
Nocleg Waranasi: 800 INR/noc/2os, (Sighn Guest House, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Agra: 800 INR/noc/2os (Maya Hotel, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Jodhpur: 600 INR/noc/2os (Heaven Guest House, pokój 2os, z łazienką i balkonem)
Nocleg Udajpur: 600 INR/noc/2os (pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Delhi: 1000 INR/noc/2os (pokój 2os, z łazienką)
Atrakcje:
Łódka po Gangesie, Waranasi: 220 INR/4os
Mauzoleum Akbara, Sikandra: 100 INR/os
Baby Taj, Agra: 100 INR/os
Mahtab Bagh (Ogrody Księżycowe), Agra: 100 INR/os
Taj Mahal, Agra: 750 INR/os
Agra Fort, Agra: 250 INR/os (jeśli ma się bilet z Taj Mahal; inaczej 300 INR/os)
Jodhpur Fort, Jodhpur: 300 INR/os (plus za aparat 100 INR)
City Palace i Muzeum, Udajpur: 75 INR/os (plus za aparat 200 INR)
Łódka po jeziorze, Udajpur: 200 INR/os
Kolejka linowa obok City Palace, Udajpur: 69 INR/os (w obie strony)
Jama Masjid, Delhi: 200 INR/os (dodatkowo wejście na minaret 100 INR/os)
Jedzenie:
5 samosów: 30 INR
obiad dla 2 osób w lokalnej restauracji w Waranasi: 320 INR
Ciekawe linki:
Gangaur Festiwal
Mewar Festial
Wiza Indyjska - załatwia się ją przed wyjazdem do Indii w Ambasadzie w Warszawie. Można wszystko załatwić poprzez kuriera. Wysyłamy paszporty, wypełnione wnioski wizowe, zdjęcia i potwierdzenie przelewu po czym czekamy na informacje. UWAGA! Warto to załatwiać z dużym wyprzedzeniem - my na wizę czekaliśmy ok. 3 tygodni. Koszt wizy turystycznej to 224/zł (w tym koszta obsługi biura).
Dojazdy:
Lot Gdańsk-New Delhi-Gdańsk (przez Monachium, Lufthansa): 2490zł/os
Autobus lokalny granica-Gorakhpur: 70 INR/os
Pociąg Gorakhpur-Waranasi, klasa AC1: 450 INR/os (kupione w biurze podroży)
Pociąg Waranasi-Agra, klasa SL: 204 INR/os
Pociąg Agra-Jodhpur, klasa SL: 305 INR/os
Pociag Udajpur-Delhi, klasa SL: 350 INR/os
Autobus Jodhpur-Udajpur (miejsca siedzące): 220 INR/os
Noclegi:
Nocleg Waranasi: 800 INR/noc/2os, (Sighn Guest House, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Agra: 800 INR/noc/2os (Maya Hotel, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Jodhpur: 600 INR/noc/2os (Heaven Guest House, pokój 2os, z łazienką i balkonem)
Nocleg Udajpur: 600 INR/noc/2os (pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Delhi: 1000 INR/noc/2os (pokój 2os, z łazienką)
Atrakcje:
Łódka po Gangesie, Waranasi: 220 INR/4os
Mauzoleum Akbara, Sikandra: 100 INR/os
Baby Taj, Agra: 100 INR/os
Mahtab Bagh (Ogrody Księżycowe), Agra: 100 INR/os
Taj Mahal, Agra: 750 INR/os
Agra Fort, Agra: 250 INR/os (jeśli ma się bilet z Taj Mahal; inaczej 300 INR/os)
Jodhpur Fort, Jodhpur: 300 INR/os (plus za aparat 100 INR)
City Palace i Muzeum, Udajpur: 75 INR/os (plus za aparat 200 INR)
Łódka po jeziorze, Udajpur: 200 INR/os
Kolejka linowa obok City Palace, Udajpur: 69 INR/os (w obie strony)
Jama Masjid, Delhi: 200 INR/os (dodatkowo wejście na minaret 100 INR/os)
Jedzenie:
5 samosów: 30 INR
obiad dla 2 osób w lokalnej restauracji w Waranasi: 320 INR
Ciekawe linki:
Gangaur Festiwal
Mewar Festial