Spełnienie marzeń o Himalajach, Nepal 09-18.03.2012
10.03.2012 (sobota)
Wczoraj rozpoczęliśmy naszą wielką podróż. Lot odbył się na trasie Gdańsk-Monachium-Delhi-Katmandu. 3 samoloty, przesiadki, czekanie na lotniskach dało w sumie ponad dobę podróży. Przesiadka w Delhi wbrew opowieściom innych osób nie przysporzyła nam żadnych problemów. Mieliśmy wielowjazdową wizę indyjską więc bez problemu mogliśmy „wejść” do Indii, zabrać bagaż i później powtórnie „wejść”, by wylecieć dalej. Przysporzyło to tylko mnóstwo papierologii, gdyż za każdym razem trzeba wypełniać Immigracion Card. Dla tych, którzy wizy indyjskiej nie mają i jadą tylko do Nepalu sprawa jest bardziej skomplikowana, ale znajomi, którzy lecieli tym samym samolotem później nam powiedzieli, że problemu nie było – wystarczyło powiedzieć, że ma się tylko przesiadkę i na lotnisku we wszystkim im pomogli.
Lotnisko w Delhi robi niezłe wrażenie, prawie całe wyłożone dywanem! Na którym lotnisku w Europie są takie luksusy :-) Ludzie z którymi się zetknęliśmy są uśmiechnięci i mili, nawet jeśli noszą mundur. W głównej hali stoją wielkie słonie, wszak to Indie przecież i posągi bóstw. Fajnie się patrzy na Hindusów którzy boją się wejść na ruchome schody, a jak już im się uda to się strasznie z tego cieszą :-). Przed dworcem pierwsze zwiastuny ulicznego zgiełku, pierwsze sari i turbany. Jesteśmy w Indiach !
Do Katmandu lecieliśmy już mniejszym samolotem. Stolica Nepalu widziana z lotu ptaka robi wrażenie pobojowiska i wydaje się człowiekowi, że pod nim są same ruiny otoczone górami. Lotnisko jest bardzo małe, ale mają autobus, więc trzeba w niego wsiąść – po czym autobus się obraca i się z niego wysiada (na piechotę szłoby się może z minutę ;-)). Po wejściu do hali przyjazdowej nadchodzi znów czas na papierki – czyli Immigration Card i wniosek wizowy. Po wypełnieniu wszystkiego trzeba się ustawić w kolejce (w naszym przypadku bardzo długiej) i czekać. Wiza na 2 tygodnie kosztuje 25 USD i trzeba mieć 1 zdjęcie. Wychodząc z lotniska z bagażem mija się mnóstwo bramek, ale nikt nie zwraca uwagi, czy piszczą czy nie…
Przed lotniskiem czekało mnóstwo osób z karteczkami wśród których znaleźliśmy też naszą. Wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg w Annapurna Guest House i oni po nas przyjechali (duże ułatwienie jeśli się jest pierwszy raz) – taka podwózka nas nic nie kosztowała, a normalnie za taxi z lotniska na Thamel płaci się ok. 500 NPR.
Guest House Annapurna znajduje się w samym turystycznego centrum Katmandul. Jest czysty i jest ciepła woda, a ludzie są mili i pomocni, więcej nam nie potrzeba.
Pierwsze wrażenie z Thamelu – jest głośno, wszędzie jeżdżą samochody, skutery i riksze, nie obowiązują przepisy jazdy, ale za to każdy ma swój klakson – im głośniej i częściej tym lepiej. Ogólny chaos! Mnóstwo sklepów – raj dla poszukiwaczy sprzętu turystycznego – podróbki, oryginały, nowe, stare jakie kto chce. Dookoła świątynie hinduskie i buddyjskie stupy. Brudno, ale kolorowo. Tego dnia tylko przeszliśmy główną ulicą i rzuciliśmy okiem na Durban Square, po czym wróciliśmy do guest’a, by spotkać się z Patrycją i Grześkiem, którzy też dziś przylecieli. Razem z nimi odwiedziliśmy knajpę New Orleans, która polecają przewodniki – bardzo fajne miejsce z dobrym jedzeniem, ale niestety dość drogie, jak na nepalskie warunki.
Lotnisko w Delhi robi niezłe wrażenie, prawie całe wyłożone dywanem! Na którym lotnisku w Europie są takie luksusy :-) Ludzie z którymi się zetknęliśmy są uśmiechnięci i mili, nawet jeśli noszą mundur. W głównej hali stoją wielkie słonie, wszak to Indie przecież i posągi bóstw. Fajnie się patrzy na Hindusów którzy boją się wejść na ruchome schody, a jak już im się uda to się strasznie z tego cieszą :-). Przed dworcem pierwsze zwiastuny ulicznego zgiełku, pierwsze sari i turbany. Jesteśmy w Indiach !
Do Katmandu lecieliśmy już mniejszym samolotem. Stolica Nepalu widziana z lotu ptaka robi wrażenie pobojowiska i wydaje się człowiekowi, że pod nim są same ruiny otoczone górami. Lotnisko jest bardzo małe, ale mają autobus, więc trzeba w niego wsiąść – po czym autobus się obraca i się z niego wysiada (na piechotę szłoby się może z minutę ;-)). Po wejściu do hali przyjazdowej nadchodzi znów czas na papierki – czyli Immigration Card i wniosek wizowy. Po wypełnieniu wszystkiego trzeba się ustawić w kolejce (w naszym przypadku bardzo długiej) i czekać. Wiza na 2 tygodnie kosztuje 25 USD i trzeba mieć 1 zdjęcie. Wychodząc z lotniska z bagażem mija się mnóstwo bramek, ale nikt nie zwraca uwagi, czy piszczą czy nie…
Przed lotniskiem czekało mnóstwo osób z karteczkami wśród których znaleźliśmy też naszą. Wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg w Annapurna Guest House i oni po nas przyjechali (duże ułatwienie jeśli się jest pierwszy raz) – taka podwózka nas nic nie kosztowała, a normalnie za taxi z lotniska na Thamel płaci się ok. 500 NPR.
Guest House Annapurna znajduje się w samym turystycznego centrum Katmandul. Jest czysty i jest ciepła woda, a ludzie są mili i pomocni, więcej nam nie potrzeba.
Pierwsze wrażenie z Thamelu – jest głośno, wszędzie jeżdżą samochody, skutery i riksze, nie obowiązują przepisy jazdy, ale za to każdy ma swój klakson – im głośniej i częściej tym lepiej. Ogólny chaos! Mnóstwo sklepów – raj dla poszukiwaczy sprzętu turystycznego – podróbki, oryginały, nowe, stare jakie kto chce. Dookoła świątynie hinduskie i buddyjskie stupy. Brudno, ale kolorowo. Tego dnia tylko przeszliśmy główną ulicą i rzuciliśmy okiem na Durban Square, po czym wróciliśmy do guest’a, by spotkać się z Patrycją i Grześkiem, którzy też dziś przylecieli. Razem z nimi odwiedziliśmy knajpę New Orleans, która polecają przewodniki – bardzo fajne miejsce z dobrym jedzeniem, ale niestety dość drogie, jak na nepalskie warunki.
11.03.2012 (niedziela)
Pierwsze śniadanie w Nepalu i pojawia się pytanie – co oni tutaj jedzą? Koniec końców znaleźliśmy jakąś niemiecką piekarnię, gdzie udało się kupić coś w stylu drożdżówki i do tego kawę. Oj, kawę tutaj mają pyszną. O 10 byliśmy umówieni z Patrycją i Grzesiem oraz kierowcą z naszego guest’a. Poszliśmy trochę na łatwiznę i daliśmy się namówić na wzięcie samochodu, by nas obwiózł po Katmandu. Koszt takiej przyjemności 48 USD za 4 osoby – pewnie nie za tanio, ale mieliśmy auto i kierowcę na całą trasę, który na nas czekał (za taxówki pewnie by nas wyszło podobnie).
Na początek pojechaliśmy na wzgórze Swayabhmunath, do Świątyni Małp – miejsca obowiązkowego dla każdego, kto zawitał do stolicy. Cudne świątynie, które łączą w sobie elementy buddyzmu i hinduizmu. Małpki naprawdę są wszędzie. Trochę się ich baliśmy, ale jak się nie wchodzi im w drogę to one nic nie robią. Świątynne wzgórze ma w sobie jakąś magiczną moc spokoju. Tam też jesteśmy świadkami walki człowieka ze zwierzęciem. Małpy wykradły przechodniowi butelkę z napojem. Przedziurawiły i zaczął lecieć strumień, z którego piły. W pewnym momencie zobaczyły to żebrzące nieopodal kobiety. Zaczęły rzucać w małpy butami, a gdy te uciekły, zabrały im butelkę. Później dziecko znalazło w krzakach starą, pustą butelkę i kobiety przelały napój do niej i same cieszyły się piciem. Takie brutalne zderzenie z biedą tego kraju.
Po zwiedzaniu mieliśmy przygodę z paliwem, a właściwie z jego brakiem. Odwiedziliśmy kilka stacji benzynowych, ale wszystkie były zamknięte. Kontrolka się już prawie wypaliła. Na pytanie, czy mamy problem, kierowca odpowiedział tylko „big problem”. W końcu gdzieś zadzwonił, wjechał w małą, wąską uliczkę, zaparkował na samym środku i nas zostawił. Po chwili z naprzeciwka zaczęła iść grupa modlących się, śpiewających, grających na bębnach mężczyzn. Zdziwiliśmy się bardzo – szczególnie, że szli wprost na nas. Ominęli nas przypatrując się znacząco i poszli dalej. Po chwili wrócił nasz kierowca z jakimś kolesiem i kanistrem żółtej cieczy. Podobno tutaj to normalne.
Gdy już paliwa nam dolali pojechaliśmy w kierunku największej stupy w Katmandu Boudhanath. To miejsce jest najważniejszym w Nepalu miejscem pielgrzymek wyznawców Buddyzmu. Świątynia położona niby w centrum miasta, ale gdy wejdzie się na jej teren człowiek czuje się trochę w innym świecie, może jest to za sprawą wzroku Buddy – znanego z przewodników i albumów, który na stupie robi niesamowite wrażenie. Dookoła są sklepiki i restaurację, ale nie ma takiego hałasu jak na uliczkach. Tłum okrąża budowlę zgodnie z ruchem wskazówek zegara i kręci młynkami, których dźwięk – mimo, że ledwo słyszalny, jest bardzo charakterystyczny, a do tego wszystkiego zapach kadzideł.
Kolejne miejsce na naszej dzisiejszej liście to Pashupatinath. Czas spędzony tam wspominać będziemy chyba najgorzej i to nie ze względu na piękno, czy brzydotę tego miejsca, ale na fakt, że tutaj z pogrzebu zrobiono atrakcję turystyczną. Przechodząc szlakiem wśród świątyń mijamy leżące na ziemi ciała ludzkie, które czekają na spalenie na stosie nad rzeką Bagmati. Lokalsi zachęcają nas do robienia zdjęć (w przeciwieństwie do Waranasi w Indiach tutaj zdjęcia można robić wszędzie). Przyjrzeć można się tu z bliska całemu obrządkowi związanemu z ostatnią drogą człowieka. Nie lubimy takich miejsc. Śmierć nie powinna być atrakcją. Z jednej strony rodzina lamentuje nad ciałem i pogrąża się w smutku, a obok turyści czatują z aparatem i naruszają ich prywność. Miejsce jest naprawdę ciekawe i warto te obrządki zobaczyć, ale należy tez uszanować jego świętość. Poza tym Pashupatinath jest pełne sadhu (albo może mężczyzn, którzy zwęszyli interes i się za nich przebierają). Sadhu każdy zna ze zdjęć w przewodnikach – hinduski asceta, ubrany często w pomarańczowe szaty, często w długich, splecionych włosach i pomalowanej twarzy. Niestety ciężko stwierdzić, który z nich jest prawdziwy, bo tylko czatują na turystów z aparatem, by pozować za drobne rupie (drobne to z reguły ok. 30 NPR za zdjęcie).
Na koniec dnia pojechaliśmy jeszcze do pobliskiego Patan’u, by zobaczyć jeden z trzech głównych placów w Dolinie Katmandu (drugi jest w Katmandu, a trzeci w Bhaktapur). Patan Durban Square to centrum miasta wypełnione licznymi świątyniami poświęconymi bóstwom hinduizmu. Budowle są piękne, bogato zdobione kamiennymi i drewnianymi ornamentami. Gdziekolwiek człowiek się nie obejrzy na pewno znajdzie coś, co go zainteresuje.
Całe zwiedzanie zajęło nam ok. 5-6 godzin. Było warto. Wieczorem poszliśmy uczcić udany dzień do knajpy Weisser, gdzie zjedliśmy przepyszne danie Dal Bhat i pierożki Momo, a później na dachu hotelu, w którym spali nasi nowi przyjaciele, rozkoszowaliśmy się ciszą, rozgwieżdżonym niebem i bąbelkami z piwa Nepal Ice (oczywiście piwem również).
Na początek pojechaliśmy na wzgórze Swayabhmunath, do Świątyni Małp – miejsca obowiązkowego dla każdego, kto zawitał do stolicy. Cudne świątynie, które łączą w sobie elementy buddyzmu i hinduizmu. Małpki naprawdę są wszędzie. Trochę się ich baliśmy, ale jak się nie wchodzi im w drogę to one nic nie robią. Świątynne wzgórze ma w sobie jakąś magiczną moc spokoju. Tam też jesteśmy świadkami walki człowieka ze zwierzęciem. Małpy wykradły przechodniowi butelkę z napojem. Przedziurawiły i zaczął lecieć strumień, z którego piły. W pewnym momencie zobaczyły to żebrzące nieopodal kobiety. Zaczęły rzucać w małpy butami, a gdy te uciekły, zabrały im butelkę. Później dziecko znalazło w krzakach starą, pustą butelkę i kobiety przelały napój do niej i same cieszyły się piciem. Takie brutalne zderzenie z biedą tego kraju.
Po zwiedzaniu mieliśmy przygodę z paliwem, a właściwie z jego brakiem. Odwiedziliśmy kilka stacji benzynowych, ale wszystkie były zamknięte. Kontrolka się już prawie wypaliła. Na pytanie, czy mamy problem, kierowca odpowiedział tylko „big problem”. W końcu gdzieś zadzwonił, wjechał w małą, wąską uliczkę, zaparkował na samym środku i nas zostawił. Po chwili z naprzeciwka zaczęła iść grupa modlących się, śpiewających, grających na bębnach mężczyzn. Zdziwiliśmy się bardzo – szczególnie, że szli wprost na nas. Ominęli nas przypatrując się znacząco i poszli dalej. Po chwili wrócił nasz kierowca z jakimś kolesiem i kanistrem żółtej cieczy. Podobno tutaj to normalne.
Gdy już paliwa nam dolali pojechaliśmy w kierunku największej stupy w Katmandu Boudhanath. To miejsce jest najważniejszym w Nepalu miejscem pielgrzymek wyznawców Buddyzmu. Świątynia położona niby w centrum miasta, ale gdy wejdzie się na jej teren człowiek czuje się trochę w innym świecie, może jest to za sprawą wzroku Buddy – znanego z przewodników i albumów, który na stupie robi niesamowite wrażenie. Dookoła są sklepiki i restaurację, ale nie ma takiego hałasu jak na uliczkach. Tłum okrąża budowlę zgodnie z ruchem wskazówek zegara i kręci młynkami, których dźwięk – mimo, że ledwo słyszalny, jest bardzo charakterystyczny, a do tego wszystkiego zapach kadzideł.
Kolejne miejsce na naszej dzisiejszej liście to Pashupatinath. Czas spędzony tam wspominać będziemy chyba najgorzej i to nie ze względu na piękno, czy brzydotę tego miejsca, ale na fakt, że tutaj z pogrzebu zrobiono atrakcję turystyczną. Przechodząc szlakiem wśród świątyń mijamy leżące na ziemi ciała ludzkie, które czekają na spalenie na stosie nad rzeką Bagmati. Lokalsi zachęcają nas do robienia zdjęć (w przeciwieństwie do Waranasi w Indiach tutaj zdjęcia można robić wszędzie). Przyjrzeć można się tu z bliska całemu obrządkowi związanemu z ostatnią drogą człowieka. Nie lubimy takich miejsc. Śmierć nie powinna być atrakcją. Z jednej strony rodzina lamentuje nad ciałem i pogrąża się w smutku, a obok turyści czatują z aparatem i naruszają ich prywność. Miejsce jest naprawdę ciekawe i warto te obrządki zobaczyć, ale należy tez uszanować jego świętość. Poza tym Pashupatinath jest pełne sadhu (albo może mężczyzn, którzy zwęszyli interes i się za nich przebierają). Sadhu każdy zna ze zdjęć w przewodnikach – hinduski asceta, ubrany często w pomarańczowe szaty, często w długich, splecionych włosach i pomalowanej twarzy. Niestety ciężko stwierdzić, który z nich jest prawdziwy, bo tylko czatują na turystów z aparatem, by pozować za drobne rupie (drobne to z reguły ok. 30 NPR za zdjęcie).
Na koniec dnia pojechaliśmy jeszcze do pobliskiego Patan’u, by zobaczyć jeden z trzech głównych placów w Dolinie Katmandu (drugi jest w Katmandu, a trzeci w Bhaktapur). Patan Durban Square to centrum miasta wypełnione licznymi świątyniami poświęconymi bóstwom hinduizmu. Budowle są piękne, bogato zdobione kamiennymi i drewnianymi ornamentami. Gdziekolwiek człowiek się nie obejrzy na pewno znajdzie coś, co go zainteresuje.
Całe zwiedzanie zajęło nam ok. 5-6 godzin. Było warto. Wieczorem poszliśmy uczcić udany dzień do knajpy Weisser, gdzie zjedliśmy przepyszne danie Dal Bhat i pierożki Momo, a później na dachu hotelu, w którym spali nasi nowi przyjaciele, rozkoszowaliśmy się ciszą, rozgwieżdżonym niebem i bąbelkami z piwa Nepal Ice (oczywiście piwem również).
12.03.2012 (poniedziałek)
Dopiero dziś zorientowaliśmy się, że różnica czasu między Polską a Nepalem jest o 15 min większa niż nam się zdawało. No i już wiemy, dlaczego zawsze spóźnialiśmy się na spotkanie z Patrycją i Grzesiem. Ile człowiek się uczy podczas podróży ;-). Dziś się z nimi pożegnaliśmy – oni jadą zwiedzać dolinę Katmandu, a my zostajemy jeszcze jeden dzień w stolicy, a później jedziemy do Pokhary. Rano śniadanie, a później ruszamy zwiedzać tutejszy Durban Square. Powoli poznajemy tą najstarszą część miasta. Obserwowaliśmy ludzi, odpoczywaliśmy na schodkach świątyń, podziwialiśmy okolicę. Weszliśmy też na dziedziniec świątyni, w której mieszka Kumari – wcielenie bogini Durga. Jest to mała dziewczynka wybierana zawsze spośród wiernych. O jej wyborze decyduje mnóstwo kryteriów. Gdy dziewczynka osiąga dojrzałość na tronie zasiada jej następczyni. Kumari pokazuje się ludziom tylko na specjalne życzenia i po opłacie – my przez przypadek trafiliśmy na moment jej ukazania (choć była to taka chwilka, że Kuby jej nawet nie zauważył). Odwiedziliśmy też Pałac Królewski. Wnętrza sa niezbyt ciekawe, ale dowiedzieliśmy się sporo o życiu ostatnich królów, jednak o zamachu na ostatniego i o jego śmierci nie ma tam prawie nic. Całą wycieczkę po placu urozmaicają różne niepowtarzalne widoki np. pan niosący ogromną lodówkę zaczepioną oczywiście taśmą o czoło, albo staruszka z osiołkiem, która chce by jej płacić za robienie osiołkowi zdjęć. Warto też wspomnieć, że zwiedzając zabytki na każdym kroku spotykamy się z tubylcami, którzy oferują się jako przewodnicy – jeśli nie chcecie im płacić to musicie im jasno dać do zrozumienia, że nie chcecie przewodnika, bo oni często, niby bezinteresownie zaczynają opowiadać idąc za wami.
No i kwestia biletów wstępu – niestety wszędzie dla tubylców są albo bardzo tanie bilety albo nie ma ich wcale, a cudzoziemcy płacą ogromne kwoty – w Internecie można znaleźć informacje, jak omijać płatne bramki – podobno się da. Bilety czasami jednak sprawdzają (niestety białego łatwo wyłapać, a wyłapują tylko białych).
No i kwestia biletów wstępu – niestety wszędzie dla tubylców są albo bardzo tanie bilety albo nie ma ich wcale, a cudzoziemcy płacą ogromne kwoty – w Internecie można znaleźć informacje, jak omijać płatne bramki – podobno się da. Bilety czasami jednak sprawdzają (niestety białego łatwo wyłapać, a wyłapują tylko białych).
13.03.2012 (wtorek)
Pobudka bardzo wcześnie rano. O 6.30 musieliśmy być na przystanku autobusów, do którego jeszcze musieliśmy dojść. Całe szczęście trafiliśmy bez problemu. Autobusów stało mnóstwo. Kazali przyjść pół godziny wcześniej, ale autobus dojeżdża o 7. W sumie dobrze – jest czas na spokojne spakowanie się i może chcą punktualnie wyjechać. Autobus wygląda całkiem znośnie. Miejsca sa numerowane (w znany tylko kierowcy sposób). Trzeba tylko uważać na pana pakującego plecaki do bagażnika – lepiej zrobić to samemu, bo ten chce później za to kasę. (Wydaje się, że jest pan jest z naszego autobusu, a później, jak już wszyscy siedzą i mamy wyjeżdżać to koleś zaczął łazić po autobusie i żądać kasy. Od nas też chciał, ale mu nie daliśmy, bo sami pakowaliśmy plecaki. On oczywiście nie pamiętał komu pakował, ale każdy miał płacić.) Podróż sama w sobie robi wrażenie. Naczytałam się, że jedzie się wąską drogą nad przepaściami no i faktycznie tak było. Całe szczęście jechaliśmy lewą stroną drogi, a przepaść była po prawej, więc jakoś się trzymałam psychicznie. Droga to w sumie 7 godzin podskoków, bo drogi w Nepalu są dużo gorsze niż te w Polsce. Dziura na dziurze, a jak do tego dodamy jeszcze przepaść, wąską drogę i klaksony to już atrakcja murowana! No i postoje! Oni non stop stają i robią przerwy. A to na zakupy, a to na toaletę, a to na jedzenie. Mieliśmy do przejechania ok. 200km, a jechaliśmy 7 godzin! Widoki za oknem były iście azjatyckie – tarasy pełne zielonych roślin – śliczne! Niestety budynki w wioskach już tak piękne nie były – jedno wielkie pobojowisko. Było widać ogromną biedę i się zastanawialiśmy z czego ci ludzie żyją. Przed budynkami mnóstwo śmieci i gruzów – gdyby tak każdy posprzątał chociaż swój placyk ten kraj byłby dużo piękniejszy.
Do Pokhary dojechaliśmy po 14:00. Czekał już na nas samochód z Grand Holiday Hotel. Nocleg załatwiliśmy przez właściciela guest’a z Katmandu – niby po znajomości i taniej. Taniej było (bo zamiast 25 USD zapłaciliśmy 15 USD), ale i tak drogo jak na tutejsze warunki. Pokój był drogi i wyglądał drogo, ale jedna noc w luksusie może być. Z okna był widok na Machapuchare, więc byliśmy szczęśliwi. Machapuchare, zwana też Rybim Ogonem, to święta góra – jest piękna I przypomina trochę nasz Matterhorn – szkoda, że nie można na nią wchodzić. Przeszliśmy po dzielnicy turystycznej (nad jeziorem). Kupiliśmy mapę z Poon Hill. Poszliśmy na dworzec autobusów turystycznych dowiedzieć się o połączenia na dalsze dni (pogoda średnia, więc na pewno tutaj zostajemy jeszcze jutro) i po drodze w lokalnej knajpce kupiliśmy przepyszne samosy (75 NPR za 6 szt). Lokalsi na nas dziwnie patrzyli – chyba nie często jada tutaj ktoś biały. No i zaczęliśmy powrót do hotelu…. Najpierw pojawiły się ciemne chmury, później silny wiatr (bardzo silny), potem deszcz… coraz większe krople deszczu no i burza! W ostatnim momencie przed mega ulewą wbiegliśmy do hotelu. Wyglądało to wszystko niesamowicie! ;-))
Do Pokhary dojechaliśmy po 14:00. Czekał już na nas samochód z Grand Holiday Hotel. Nocleg załatwiliśmy przez właściciela guest’a z Katmandu – niby po znajomości i taniej. Taniej było (bo zamiast 25 USD zapłaciliśmy 15 USD), ale i tak drogo jak na tutejsze warunki. Pokój był drogi i wyglądał drogo, ale jedna noc w luksusie może być. Z okna był widok na Machapuchare, więc byliśmy szczęśliwi. Machapuchare, zwana też Rybim Ogonem, to święta góra – jest piękna I przypomina trochę nasz Matterhorn – szkoda, że nie można na nią wchodzić. Przeszliśmy po dzielnicy turystycznej (nad jeziorem). Kupiliśmy mapę z Poon Hill. Poszliśmy na dworzec autobusów turystycznych dowiedzieć się o połączenia na dalsze dni (pogoda średnia, więc na pewno tutaj zostajemy jeszcze jutro) i po drodze w lokalnej knajpce kupiliśmy przepyszne samosy (75 NPR za 6 szt). Lokalsi na nas dziwnie patrzyli – chyba nie często jada tutaj ktoś biały. No i zaczęliśmy powrót do hotelu…. Najpierw pojawiły się ciemne chmury, później silny wiatr (bardzo silny), potem deszcz… coraz większe krople deszczu no i burza! W ostatnim momencie przed mega ulewą wbiegliśmy do hotelu. Wyglądało to wszystko niesamowicie! ;-))
14.03.2012 (środa)
Rano obudziła nas piękna pogoda. Machapuchare w pełnej okazałości górowało nad Pokharą. Mamy swoje Himalaje!!! Cudowne, ogromne i ośnieżone! Spakowaliśmy rzeczy i przenieśliśmy się do guest housa nieopodal (za 600 NPR). Myśleliśmy, że recepcjonista z hotelu będzie próbował nas zatrzymać, ale nawet nic nie powiedział. Ogólnie ludzie tutaj sa spokojniejsi i mniej nachalni niż w stolicy. Przechodząc obok sklepów tylko czasami ktoś nas zaczepia, a często nawet wchodząc do środka sami musimy się dopominać o obsługę. Na ulicy, przy jeziorze jest zakaz trąbienia – to też sprawia, że jest tutaj dużo spokojniej. Stwierdziliśmy, że to takie sanatorium ;-).
Szukając śniadania natknęliśmy się dziś na lokalną knajpkę, w której za 90 NPR dostaliśmy ogromne, pyszne śniadanie (kawa, 2 tosty, masło, dżem, jajecznica i ziemniaczki). Poznaliśmy tam także bardzo miłego Japończyka, który teraz mieszka w Nepalu (wyglądał jak samuraj). Sporo z nim rozmawialiśmy. Powiedział nam np., że tutaj na śniadanie je się herbatniki i pije kawę, a dopiero koło 11 je się Dal Bhata i później na obiadokolację ponownie Dal Bhat (co nam wyjaśnia brak artykułów śniadaniowych w sklepikach i natłok herbatników). Później poszliśmy na spacer i odkryliśmy, że turystyczna Pokhara to nie to, co widzieliśmy wczoraj, ale znacznie więcej. Wodzeni na pokuszenie (mnóstwem sklepów) daliśmy się namówić na puchowe kurtki. Nad brzegiem jeziora wypożyczyliśmy łódkę z wiosłem i rozkoszowaliśmy się lenistwem na tafli Pheva Tal. Odwiedziliśmy też wyspę, by zobaczyć świątynię Varahi Mandir. Niestety pogoda się trochę pogorszyła i z jeziora nie było już widoków na Himalaje (zakryły je chmury).
Dziś też musieliśmy załatwić wejściówki, gdyż jutro mamy zamiar udać się na trekking. Permity i TIMS w rejon Annapurny w zasadzie można załatwić w każdym biurze podróży w Pokharze. Niestety ceny są bardzo różne – nam podawali od 7500 do 8400 NPR za pozwolenie na 2 os, na 3 dni. Z tego, co udało nam się ustalić rzeczywisty koszt to Ok. 7200 NPR – reszta to prowizje biur, ale czy można to gdzieś załatwić samemu to nadal nie wiemy. Jeśli ma się wykupionego przewodnika to koszt jest niższy, ale my chcieliśmy iść sami. W końcu wydaliśmy 7550 NPR. Wypełnia się 2 kwitki, trzeba mieć 3 zdjęcia, ważne ubezpieczenie no i czeka się ok. godziny. Dostaje się 2 dokumenty: Permit i TIMS. Czekając na papierki poszliśmy nad brzeg jeziora, gdzie poznaliśmy Francuzkę, która od kilku miesięcy podróżuje po Indiach i Nepalu, a teraz tutaj pomaga przy budowie domu dziecka. Przyglądaliśmy się też białym ludziom, którzy za drucianymi płotami leżeli na wygodnych leżakach i delektowali się słońcem. Duży kontrast między nimi, a lokalnymi ludźmi, którzy siedzą na trawie nad jeziorem. Po co ludzie przyjeżdżają tak daleko, by odgradzać się od tubylców drucianym płotem i izolować? Na obiad poszliśmy do tej samej knajpki, co rano i znów spotkaliśmy Japończyka. Daliśmy mu polskie 2zł, bo pytał o naszą walutę. Dokładnie je obejrzał, pokazywał innym i zadawał mnóstwo pytań o pieniążek min. dlaczego na rewersie jest dąb? Później przyszedł Nepalczyk, który przez wiele lat był przewodnikiem i tak do obiadu dyskutowaliśmy o naszych krajach. A na obiad oczywiście Dal Bhat ;-) (za 90 NPR). Jutro jedziemy w góry!!!
No i jeszcze jedna ważna rzecz – dziś po raz pierwszy w naszym pokoju zamieszkała jaszczurka, którą trafnie nazwaliśmy Gekonem! Na początku był szok i krzyk, ale chyba trzeba się przyzwyczaić.
Szukając śniadania natknęliśmy się dziś na lokalną knajpkę, w której za 90 NPR dostaliśmy ogromne, pyszne śniadanie (kawa, 2 tosty, masło, dżem, jajecznica i ziemniaczki). Poznaliśmy tam także bardzo miłego Japończyka, który teraz mieszka w Nepalu (wyglądał jak samuraj). Sporo z nim rozmawialiśmy. Powiedział nam np., że tutaj na śniadanie je się herbatniki i pije kawę, a dopiero koło 11 je się Dal Bhata i później na obiadokolację ponownie Dal Bhat (co nam wyjaśnia brak artykułów śniadaniowych w sklepikach i natłok herbatników). Później poszliśmy na spacer i odkryliśmy, że turystyczna Pokhara to nie to, co widzieliśmy wczoraj, ale znacznie więcej. Wodzeni na pokuszenie (mnóstwem sklepów) daliśmy się namówić na puchowe kurtki. Nad brzegiem jeziora wypożyczyliśmy łódkę z wiosłem i rozkoszowaliśmy się lenistwem na tafli Pheva Tal. Odwiedziliśmy też wyspę, by zobaczyć świątynię Varahi Mandir. Niestety pogoda się trochę pogorszyła i z jeziora nie było już widoków na Himalaje (zakryły je chmury).
Dziś też musieliśmy załatwić wejściówki, gdyż jutro mamy zamiar udać się na trekking. Permity i TIMS w rejon Annapurny w zasadzie można załatwić w każdym biurze podróży w Pokharze. Niestety ceny są bardzo różne – nam podawali od 7500 do 8400 NPR za pozwolenie na 2 os, na 3 dni. Z tego, co udało nam się ustalić rzeczywisty koszt to Ok. 7200 NPR – reszta to prowizje biur, ale czy można to gdzieś załatwić samemu to nadal nie wiemy. Jeśli ma się wykupionego przewodnika to koszt jest niższy, ale my chcieliśmy iść sami. W końcu wydaliśmy 7550 NPR. Wypełnia się 2 kwitki, trzeba mieć 3 zdjęcia, ważne ubezpieczenie no i czeka się ok. godziny. Dostaje się 2 dokumenty: Permit i TIMS. Czekając na papierki poszliśmy nad brzeg jeziora, gdzie poznaliśmy Francuzkę, która od kilku miesięcy podróżuje po Indiach i Nepalu, a teraz tutaj pomaga przy budowie domu dziecka. Przyglądaliśmy się też białym ludziom, którzy za drucianymi płotami leżeli na wygodnych leżakach i delektowali się słońcem. Duży kontrast między nimi, a lokalnymi ludźmi, którzy siedzą na trawie nad jeziorem. Po co ludzie przyjeżdżają tak daleko, by odgradzać się od tubylców drucianym płotem i izolować? Na obiad poszliśmy do tej samej knajpki, co rano i znów spotkaliśmy Japończyka. Daliśmy mu polskie 2zł, bo pytał o naszą walutę. Dokładnie je obejrzał, pokazywał innym i zadawał mnóstwo pytań o pieniążek min. dlaczego na rewersie jest dąb? Później przyszedł Nepalczyk, który przez wiele lat był przewodnikiem i tak do obiadu dyskutowaliśmy o naszych krajach. A na obiad oczywiście Dal Bhat ;-) (za 90 NPR). Jutro jedziemy w góry!!!
No i jeszcze jedna ważna rzecz – dziś po raz pierwszy w naszym pokoju zamieszkała jaszczurka, którą trafnie nazwaliśmy Gekonem! Na początku był szok i krzyk, ale chyba trzeba się przyzwyczaić.
15.03.2012 (czwartek)
Pobudka o 5 rano. Jeszcze ciemno. Taxi już czeka. Jadąc na dworzec okazuje się, że tutaj, mimo ciemności, życie się już toczy w pełni. Na dworcu przy świetle świeczki kupujemy bilet do Beni. Przed 6 przyjeżdża autobus. Nie był tu podstawiamy więc w środku już mnóstwo ludzi i różnych innych, dziwnych rzeczy. Z turystów jesteśmy my i parka z Nowej Zelandii. Cudem udaje nam się wejść, bo mamy miejscówki. Autobusy lokalne sa inne niż te dla turystów – kolorowe, ledwo jeżdżące i trochę się rozpadające w środku, no i zawalone po dach (dosłownie) wszystkim, co lokalsi chcą przewieźć (my np. wieźliśmy m.in. pompę i rury do niej). Atrakcją podczas podróży było też ciągle samootwierające się okno, które sprawiło, że jechałam w puchówce i czapce, bo wiało strasznie i trzęsłam się z zimna. Po drodze oczywiście kilka przerw (czas trwania jazdy ok. 5 godz). W końcu koło 11:30 docieramy do Beni. Wydaje się, że to koniec świata. Dalej już tylko gorsze drogi i góry. Niby całkiem duże miasto, ale nic w nim nie ma. Pytamy o autobus do Tatopani – koleś mówi, że zaraz odjeżdża. Szybko idziemy do pobliskiego hotelu do toalety i po chwili wpada już do nas kierowca, czy jedziemy, bo musimy się spieszyć. Plecaki każe wrzucić na dach i usiąść. Po jakiś 20 minutach wsiada za kierownicę, rusza… no i obrócił tylko samochód. Wysiadł znów. Do autobusu oprócz nas wsiadło z kilka kobiet i chyba 2 facetów – oczywiście sami Nepalczycy. Kobiety milion razy się przesiadały (mimo, że w autobusie było może z 20 miejsc). Gadały, śmiały się, wsiadały i wysiadały. Myśleliśmy, że ruszymy szybko, ale tutaj nikomu się nie spieszy. Gdy już większość siedziała w środku wszyscy wyjęli zupki chińskie i zaczęła się uczta – jedzenie suchego makaronu – nawet nas częstowali. Później panie wysiadły i poszły po wodę. A my nadal stoimy. Na dachu słychać stukanie – pakują cały czas nowe tobołki. W końcu, po chyba godzinie ruszyliśmy. Przejechaliśmy ok. 1 km i coś zaczęło strasznie dudnić. Kierowca stanął, wysiadł, za nim wszyscy panowie z autobusu. Rozwaliło się koło. Cóż… pukają w nie, udają, że coś robią, ale nie da rady. Jadą do wioski i za chwilę ma przyjechać drugi autobus. Czekamy. Po jakiś 30 minutach przyjechał i cała zabawa zaczyna się od początku, bo trzeba przepakować wszystkie bagaże. W końcu ruszamy… czasu już nie liczymy, bo sensu to nie ma. Przez 2 godziny jedziemy czymś, co niby jest drogą. U nas lepsze drogi są w środku lasu! Tam droga to piasek z dziurami wielkości chyba metra, no i jedzie się znów nad przepaściami. Autobus podskakuje niemiłosiernie, aby się nie przewrócić trzeba się trzymać obiema rękami i zapierać nogami. Dodatkowo okna nie zawsze się zamykają, a droga kurzy strasznie, więc najlepiej jechać w masce. Ktoś o słabym żołądku mógłby nie dać rady. My się tylko dziwimy, że ten autobus się nigdzie nie rozpadł i nie wpadł w rzekę, która była pod nami. Po 2 godzinach tortur (350 NPR/os za tę przyjemność) dojechaliśmy do Tatopani, czyli na koniec świata! Wioska przywitała nas chmurami i deszczem. W okolicy kilka domów, rzeka i góry – nic poza tym. Znaleźliśmy schronienie w Trekkers Lodge, gdzie za 400 NPR dostaliśmy pokój z łazienką. Miejsce cudne – ogród, ptaki, góry, gorące źródła – gdyby nie ta pogoda naprawdę byśmy się cieszyli, że tu jesteśmy. Tymczasem deszcz leje, jest burza, zimno strasznie, turystów oprócz nas nie ma żadnych, a jedzenie strasznie drogie (360 NPR za ryż z kilkoma warzywami i 2 herbaty). Co robić w takim miejscu? Graliśmy w statki i gadaliśmy. Zasypiając cały czas mieliśmy nadzieję na słońce.
16.03.2012 (piątek)
Otwierać oczy o poranku marząc tylko o tym by ujrzeć słońce… i tak się stało. Ciężko opisać radość z tego poranka, gdy za oknem zobaczyliśmy ośnieżony szczyt. Nie zastanawiając się długo zjedliśmy herbatnika, popiliśmy go wodą i spakowani ruszyliśmy przed siebie (start godz. 6:30). Było wcześnie rano. Jeszcze stosunkowo chłodno, ale nic już teraz nie mgło nas powstrzymać. Strażnik spotkany w Tatopani spisał nasze dane i mogliśmy wejść na teren parku. Minęliśmy 2 wiszące mosty i zaczęliśmy się wspinać do pierwszej wioski – to w sumie ponad 500 m przewyższenia na początek dnia. Później doszliśmy do Ghary – widać, że kiedyś musieli tutaj być turyści, bo jest lodge i restauracja. Z Ghary czekało nas 300 m podejścia do dużej wioski Sikha (najpierw dolna, potem górna), gdzie zostaliśmy znów spisani przez strażnika (tym razem oderwano nam kawałek świstka). Byliśmy tam ok. 10:00. Tutaj zaczęły się już pojawiać piękne widoki – za nami nieśmiało ujawnił się wierzchołek Dhaulagiri (8167mnpm). Fajnie jest patrzeć na góry o których czytało się w książkach. Pogoda piękna, bezchmurne niebo, słońce – szło się bardzo dobrze i trochę się wypłaszczyło. Weszliśmy w las kwitnących rododendronów. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale widoki, które nas otaczały dodawały nam sił. Od wioski Chitre (2390 mnpm) zaczęło się znów ostre podejście, a u nas coraz częstsze odpoczynki i coraz większy bunt ciała, które już miało dość (brak jedzenia robi swoje), ale do Gorepani coraz bliżej. Cel osiągnęliśmy ok. 13:15. Nie kombinując za bardzo wybraliśmy dom na samym środku przełęczy w Snow Lodge. Wszystkie miejsce, które oferują miejsca noclegowe są bardzo tanie, ale warunkiem jest, że w danym miejscu trzeba jeść. My np. płaciliśmy 100 NPR za pokój 2os, ale dużo więcej musieliśmy wydać w restauracji (2 porcje momo, 3 tosty, 4 herbaty w sumie koło 1000 NPR). I tak według właścicielki zjedliśmy za mało i była bardzo niemiła i niezadowolona z tego powodu. Mnóstwo obcokrajowców nocuje jednak w Mountain View Lodge (chyba tam było największe obłożenie), gdzie było jakoś tak sympatyczniej. My tam kupiliśmy piwo i usiedliśmy obok na ławeczce, z której obserwowaliśmy Annapurnę. I tak siedzieliśmy kilka godzin – rozkoszując się miejscem i poznając coraz to nowych ludzi. Kuba chciał czekać na zachód słońca. Czekaliśmy, czekaliśmy, marźliśmy trochę, aż w końcu się okazało, że zachodu tutaj ładnego nie ma, po prostu robi się ciemno.
17.03.2012 (sobota)
Znów pobudka o jakieś strasznie wczesnej godzinie. O 5:30 wyruszyliśmy na szlak. Mieli z nami iść nowopoznani znajomi z Nowej Zelandii, ale ich nie było, więc poszliśmy sami. Chwilę nam zajęło odnalezienie ścieżki na Poon Hill, ale w końcu się udało. Idzie się trochę przez las. Gdzieniegdzie był jeszcze śnieg i lód, więc trzeba było uważać. Do tego zimno strasznie – wysokość i wczesna pora robi swoje. No i ciemno, więc drogę oświetlało tylko światło czołówek. Kuba nadał szybkie tempo, bo koniecznie chcieliśmy zdążyć i w 30 minut byliśmy na szczycie, gdzie już było mnóstwo ludzi (prawie jak na Babiej Górze). Poon Hill to pagór, płaski na szczycie z wieżą widokową. Jest punkt, gdzie można kupić ciepłą herbatę. Przed nami Dhaulagiri, Annapurna i Machapuchare w promieniach wschodzącego słońca! A pod nami Pokhara w chmurach. Takiego widoku się nie zapomina nigdy! Niestety trzeba było wracać, bo zimno się robi. O 7 byliśmy już znów w Gorepani. Spakowaliśmy plecaki, zjedliśmy tosty i o 8 ruszyliśmy w drogę powrotną. Szybko traciliśmy wysokość, bo zejście jest dość strome. Znów mijamy las rododendronów (ale nie ten sam) i dochodzimy do kolejnych wiosek. Od pewnego momentu zaczynają się schody, o których słyszeliśmy już od kilku osób. 3500 stopni!!! Idąc w dół człowiek ma dość – bo mięśnie w nogach się buntują, ale podchodzenia tutaj to sobie już w ogóle nie wyobrażamy. Schody kończą się nareszcie i już przyspieszamy kroku, bo za nami po niebie podążają chmury. Zbiera się na deszcz, ale może uda nam się jakoś uciec. Gorepani całe w chmurach, brzydkich, ciemnych chmurach. Myśleliśmy, że mamy już blisko do Nayapull, ale okazało się, że jeszcze prawie 2 godziny szliśmy doliną. W końcu dotarliśmy! Wychodząc z terenu Annapurny znów zostaliśmy odnotowanie przez strażników, po czym minęliśmy wioskę i w biegu udało nam się złapać autobus do Pokhary.
Około 16 już bylismy w naszym guest'cie. Odebraliśmy plecaki, wzięliśmy prysznic i ruszyliśmy na spacer. Na obiad wybraliśmy się do naszej ulubionej, lokalnej knajpki – niestety tym razem był to błąd. Śniadania były tam pyszne, ale momo okazało się najgorszym, które jedliśmy. Ostatnie nasze momo tutaj, a tak źle trafilismy – zrobione były z samej kapusty i zamiast smaku – pozostał niesmak.
Około 16 już bylismy w naszym guest'cie. Odebraliśmy plecaki, wzięliśmy prysznic i ruszyliśmy na spacer. Na obiad wybraliśmy się do naszej ulubionej, lokalnej knajpki – niestety tym razem był to błąd. Śniadania były tam pyszne, ale momo okazało się najgorszym, które jedliśmy. Ostatnie nasze momo tutaj, a tak źle trafilismy – zrobione były z samej kapusty i zamiast smaku – pozostał niesmak.
18.03.2012 (niedziela)
Czas pożegnać się z Nepalem i udac do Indii. W tym celu już o 6 rano byliśmy na dworcu autobusów turystycznych. Bilety kupiliśmy dzień szybciej. Jakoś wydawało nam się, że kierunek: granica, to jeden z głównych kierunków, więc autobus będzie fajny, a w środku zapewne mnóstwo obcokrajowców. Jak bardzo się myliliśmy okazało się później. Faktycznie autobusy dookoła były fajne, ludzi z różnych stron świata mnóstwo, ale nasz busik prawie niczym nie różnił się od tych lokalnych... a poza nami i Japonką byli w nim sami Nepalczycy lub Hindusi. Droga była długa (ok 7 godzin), i cały czas ktoś rzygał... Takiego czegoś nigdy nie widzieliśmy! Szyby trzeba było szybko zamykać, by do środka nic nie wróciło. Istna szkoła przetrwania! W końcu koło 14 dojechaliśmy do Birgunj. Stamtąd wzięliśmy rikszę do granicy (130NPR za 5km jazdy). O Sonauli – granicy – słyszeliśmy i czytaliśmy wiele. Po stronie nepalskiej wszystko wyglada jeszcze niepozornie – dużo ludzi, samochodów i wielka brama wejściowa do Indii. Trzeba pamiętać, by wymeldować się z Nepalu, co też uczyniliśmy (dostaliśmy pieczątkę i wypełniliśmy odpowiednie druczki). Punkt imigracyjny jest po lewej stronie od bramy. No i czas na Indie... ale o tym będzie w następnej opowieści.
Informacje praktyczne:
Wiza nepalska (14 dni): 25 USD/os
Permit i TIMS w rejon Annapurny: 7550 NPR/2os (pozwolenie na 2 os, na 3 dni – potrzebne 2 zdjęcia)
Dojazdy:
Lot Delhi – Katmandu: 220zł/os
Taxi lotnisko-Thamel: 500 NPR
Autobus turystyczny Katmandu-Pokhara: 10 USD/os (kupiony w hostelu)
Taxi Lake Side Pokhara – lokalny dworzec autobusowy: 300 NPR (nocna taryfa)
Autobus lokalny Pokhara-Beni: 220 NPR/os
Autobus lokalny Beni-Tatopani: 350 NPR/os
Autobus lokalny Nayapull-Pokhara: 100 NPR/os
Autobus turystyczny Pokhara-Sounali: 500 NPR/os
Noclegi:
Nocleg Katmandu: 9 USD/noc/2os (Annapurna Guest House, pokój 2os, bez łazienki)
Nocleg Pokhara: 600 NPR/noc/2os (Pleasent Place, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Tatopani: 500 NPR/noc/2os (Trekkers Lodge, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Gorepani: 100 NPR/noc/2os (Snow Lodge, pokój 2os, bez łazienki) – trzeba tam jeść!
Atrakcje:
Łódka po jeziorze, Pokhara: 300 NPR/1godz
Świątynia małp Swayabhmunath /Katmandu: 200 NPR/os
Durbar Square/Katmandu: 750 NPR/os
Durbar Square/Patan: 200 NPR/os
Stupa Boudhanath: 150 NPR/os
Pashupatinath: 500 NPR/os
Wiza nepalska (14 dni): 25 USD/os
Permit i TIMS w rejon Annapurny: 7550 NPR/2os (pozwolenie na 2 os, na 3 dni – potrzebne 2 zdjęcia)
Dojazdy:
Lot Delhi – Katmandu: 220zł/os
Taxi lotnisko-Thamel: 500 NPR
Autobus turystyczny Katmandu-Pokhara: 10 USD/os (kupiony w hostelu)
Taxi Lake Side Pokhara – lokalny dworzec autobusowy: 300 NPR (nocna taryfa)
Autobus lokalny Pokhara-Beni: 220 NPR/os
Autobus lokalny Beni-Tatopani: 350 NPR/os
Autobus lokalny Nayapull-Pokhara: 100 NPR/os
Autobus turystyczny Pokhara-Sounali: 500 NPR/os
Noclegi:
Nocleg Katmandu: 9 USD/noc/2os (Annapurna Guest House, pokój 2os, bez łazienki)
Nocleg Pokhara: 600 NPR/noc/2os (Pleasent Place, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Tatopani: 500 NPR/noc/2os (Trekkers Lodge, pokój 2os, z łazienką)
Nocleg Gorepani: 100 NPR/noc/2os (Snow Lodge, pokój 2os, bez łazienki) – trzeba tam jeść!
Atrakcje:
Łódka po jeziorze, Pokhara: 300 NPR/1godz
Świątynia małp Swayabhmunath /Katmandu: 200 NPR/os
Durbar Square/Katmandu: 750 NPR/os
Durbar Square/Patan: 200 NPR/os
Stupa Boudhanath: 150 NPR/os
Pashupatinath: 500 NPR/os