Irish Adventure, czyli w odwiedzinach u Dotki i Andrzeja
8 październik
20:55 wylot z gdańskiego lotniska. Kierunek Cork, Irlandia, czyli Irish Adventure czas zacząć. Po 23 lądujemy na Zielonej Wyspie, gdzie zadziwia nas temperatura i czyste niebo. Czeka na nas Dotka z Andrzejem i Frankiem. Jak dobrze ich zobaczyć po tak długim czasie!!! Zabierają nas do swoich znajomych – Marty i Marcina, gdzie na mnie czeka niespodzianka – prawdziwy irlandzki tort ;-)) z mnóstwem lukru, różową wstążeczką i dwiema cyferkami (dobrze, że kolejności nie pomylili ;-P). Mam swoje własne, irlandzkie urodziny. To już druga taka niespodzianka w ciągu dwóch dni. Dzień kończy się bardzo późno (a w zasadzie bardzo wcześnie).
9 październik
Wstajemy później niż planowaliśmy. Jemy spokojne śniadanko i ociągając się lekko opuszczamy dom naszych gospodarzy. Kierunek – półwysep Kerry. Spodziewaliśmy się pięknej pogody (przecież wszędzie, gdzie jeździmy jest zawsze słońce). Niestety już w połowie drogi świat zakrywa mgła. Nie widać nic. Dojeżdżamy do Kenmare i decyzja – nie ma sensu robić Ring of Kerry, więc kierujemy się na północ na Moll’s Gap. Tam rozpoczynamy pierwszą zabawę z irlandzkimi skrzynkami (coś trzeba w tej mgle robić). GPS prowadzi nas na teren prywatny i karze się wspinać po błocie i kamieniach, no ale cóż – idziemy. Wchodzimy na pagórek i okazuje się, że skrzynka jest z drugiej strony przy samej drodze, więc zamiast chodzić przez płotki mogliśmy pójść drogą, ale przygoda to a nie spacer! Dotka co prawda zrobiła sobie dziurę w kurtce i zabłociła całe spodnie, ale stwierdziła, że było warto. Zdobyliśmy nasz pierwszy cache. Skoro już podjęliśmy decyzję, że Kerry odpuszczamy pojechaliśmy drogą na Gap of Dunloe. Tam, ku naszemu zdziwieniu, zobaczyliśmy słońce. Cała dolina w słońcu! Przepiękna trasa. Kilka razy zatrzymywaliśmy się do zdjęć (było pierwsze gumisiowanie). Doświadczyliśmy też irlandzkiego wiatru, który potrafił zatrzymywać jakiekolwiek ruchy. No i w tym punkcie musze wspomnieć o kolorowych, wszechobecnych owieczkach. Kolorowych, bo każde stadko tutaj ma inny kolor ;-) Widzieliśmy owieczki zielone, czerwone, niebieskie, czarne, żółte… Na nocleg udajemy się na Cronin's Yard – tam przeganiamy najpierw owieczki z naszego legowiska, a później rozstawiamy namioty w zachodzącym słońcu. Bardzo sympatyczne miejsce – nocleg jedyne 5 euro za namiot. Dostępne toalety i prysznice, a w sezonie też kawiarenka. Idealny punkt wyjściowy na najwyższy szczyt Irlandii. Jemy nasze pyszne obiadki i siadamy do wieczornej biesiady w przedsionku wcześniej wspomnianej kawiarenki, która ma nas ochronić przed tym co na zewnątrz pogody.
10 październik
Wiało całą noc! Miała być pobudka o 6.30, ale wiało nadal i na dodatek było ciemno, bardzo ciemno. W końcu wstaliśmy koło 8. Wiało nadal, mocno, ale nie padało. Nawet lekko świeciło słońce. Tylko jakoś dziwnie było, bo miejsce, w które mieliśmy się udać było w ciemnych, niskich chmurach. Jednak nas to nie przestraszyło. Śniadanie i zbiórka. Idziemy zdobyć Carrantuohill 1039 mnpm – najwyższy szczyt Irlandii.Jej wysokość wydaje nam się niegroźna – byliśmy już wyżej nie raz, w różnych warunkach pogodowych, w różnych porach roku – przecież góra nie może być trudna. Mieliśmy iść trasą, którą wybrał dla nas Andrzej – podobno jego zdaniem najładniejszą. Zadowoleni ruszamy doliną przed siebie. Nie spodziewając się niczego złego mijamy kolorowe owieczki i z uśmiechami na twarzach brniemy przed siebie. Po jakiś 20 minutach robi się trochę ciemniej i zaczyna się tzw. shower. Nic złego – po prostu ciut pada. Idziemy dalej. Pojawia się mgła. Nie widzimy już szczytów dookoła nas. Ścieżka wiedzie coraz bardziej po pojedynczych kamieniach ułożonych między strumieniem. Jeszcze nie jest źle. Dochodzimy do miejsca, w którym powinniśmy odbić, by iść trasą Andrzeja, ale z racji tego, że pogoda jest niepewna decydujemy się wspólnie na najprostszy i najczęściej uczęszczany wariant drogi na szczyt, czyli przez Devil’s Ladder. Wieje i pada, ale idziemy. Co śmieszniejsze – jeszcze w Polsce z Kubą stwierdziliśmy, że jak będzie padać to nie pójdziemy w góry, więc nie wzięliśmy nieprzemakalnych rzeczy. Mi buty przemokły bardzo szybko, na dodatek wpadłam w jakąś wodę połączoną z błotem, wiec było jeszcze bardziej mokro. Kubie buty przemokły, gdy chciał pomóc mi przedostać się na drugą stronę strumienia. Jeszcze przed słynna drabiną mieliśmy mokre wszystko od pasa w dół – jedynie kurtki wytrzymały ;-)). Drabina to po prostu żleb pełen kamieni, którego środkiem płynie mini wodospadzik. Idzie prawie pionowo w górę, taka mini wspinaczka wśród kamieni – gdyby nie ta pogoda byłoby przyjemnie. Na dodatek mgła nam nie pomaga – nie widać nic – nawet ślicznych dwóch stawów, które zostawiliśmy w dolinie, a szkoda, bo Dotka krzyczy (bo jakby mówiła to bym jej nie słyszała w tym wietrze), że widok jest piękny (tzn. piękny gdy nie ma mgły). W miarę szybko dochodzimy do przełęczy i tam pojawiają się obawy – czy ten wiatr nas z grani nie zwieje? Musimy się grubiej ubrać. Wyciągamy z mokrych plecaków już lekko przemoczone polary (a chciałam wziąć pokrowiec!), czapki, rękawiczki i zaczynamy walkę. Początek prawie po prostym, później coraz wyżej. Obawy były słuszne – wieje strasznie. Andrzej stwierdził, że nigdy tutaj w takim wietrze nie był i że wg niego może być nawet ok. 100 km/h. Idziemy parami, bo zarówno Dotka, jak i ja ledwo trzymamy się na nogach. Wiatr nas czasami przewraca, dosłownie podcina nogi i wtedy chłopacy musza nas podnosić. Chwilami trzeba iść na czworaka, ale głównie trzymam się ręki Kuby, by nie odlecieć. W końcu się udaje – gdzieś we mgle wyłania się krzyż szczytowy! Mamy szczyt!! Koło krzyża jest miejsce otoczone murkiem, za którym szybko się chowamy. Nie chcemy tu być długo. Wyjmuję z plecaka przemoczonego królika. Robimy zdjęcia. Chwila odpoczynku. Kuba chciał szukać skrzynki ale w tych warunkach sensu nie było. Robimy foty przy krzyżu, z których i tak niewiele wyszło, ale chociaż taka pamiątka. Czas zacząć zejście, jak to mówią – cieszyć się można dopiero po udanym zejściu, bo szczyt to dopiero połowa sukcesu. Już na początku Dotce z plecaka zwiewa pokrowiec. Znów walka z wiatrem. Mokre spodnie spadają coraz niżej – idzie się coraz bardziej niewygodnie. Całe szczęście w miarę szybko udaje nam się dojść do przełęczy i schować się choć trochę przed tym wiatrem na drabinie. W dół jest znacznie ciekawiej, bo dzięki showerkowi (a może już ulewie) nie ma mini wodospadziku, a jest prawie wodospad! ;-)) wiec schodzimy sobie tym wodospadem – przeskakując z kamyczków na kamienie i czasami brodząc w wodzie. Próbuję dostrzec piękne stawy na dole – jakiś zarys niby widać, ale powiedzmy prawdę – szału nie ma! Dół drabiny, dolina.. pada niby mniej. Spotykamy znajome owce – one już prawie są w słońcu. Cóż – pogoda była, ale nie tam gdzie my ją chcieliśmy. Nasze namioty nie tknięte przez deszcz. Przeżyliśmy przygodę z Carrantuohill! Tego dnia na szczycie nie było nikogo oprócz nas ;-) to nasz prywatny sukces i z tego się całą czwórką cieszymy! Góra, mimo tego, że ciemna, ponura, deszczowa, mglista, wietrzna – to była tylko dla nas! I co z tego, że wszystko mokre, że nie mamy gdzie tego wysuszyć, że jest nam zimno, a minuta pod prysznicem kosztuje 1 euro – ważne, że jesteśmy cali i mamy znów nowe wspomnienia! Bierzemy strasznie drogi prysznic, ubieramy się w suche rzeczy, mokre rozwieszamy koło traktora w stodole. Kuba z Andrzejem gotują w toalecie obiad, a później wspólnie przed drzwiami toalety go spożywamy (musiałam o tym napisać, bo sami się z tego śmialiśmy, ale tam przynajmniej było sucho i nie wiało). Wieczorem postanowiliśmy uczcić nasz sukces i ruszyliśmy do Kollorglin, by odwiedzić jakiś pub i w końcu spróbować, jak w Irlandii smakuje prawdziwy Guinness (a smakuje pysznie – szczególnie z sokiem z czarnej porzeczki!). Jest poniedziałek. Pub jest prawie pusty. W głośnikach słychać U2 i irlandzką muzykę, w dużym TV lecą wiadomości o wyborach w Polsce, a my spokojnie cieszymy się wieczorem. Wbrew pozorom to był bardzo dobry dzień.
11 październik
Hmm.. myślałam, że „dingle” coś znaczy po irlandzku, czy angielsku i czuje się zawiedziona, bo nie ma tego słowa w słowniku. Cóż… W każdym razie wtorek był dniem, z którym to słówko ma dużo wspólnego – zwiedzanie półwyspu Dingle. Pogoda zapowiada się całkiem nieźle. Nie pada, wieje mniej. Dzisiaj, o dziwo, widać góry bardziej niż wczoraj. Czego można chcieć więcej? Drogą wzdłuż oceanu dojeżdżamy do miasteczka Dingle. Zatrzymujemy się w nim, gdyż Dotka mówi, że koniecznie musimy zobaczyć „rybę”. Zapytana o to, jaką rybę – niestety odpowiedzieć nie potrafi ;-) „Ryba” okazuje się delfinem o imieniu Fungie (prawie jak włoskie grzybki). W tym miasteczku można wykupić rejsy, by oglądać delfiny. Podobno firmy dają gwarancję, że zobaczy się delfina, a jeśli nie to oddają pieniądze. Andrzej mówi, że Fungie to taki dinglowy delfin, który jest zawsze w pobliżu – taki oswojony. Oczywiście robimy fotkę przy pomniku delfinka! Buszujemy też w sklepie z pamiątkami i udajemy się dalej. W okolicach Coumeenoole North znajdujemy przecudną, rajską plażę. W tym miejscu, w 1970 roku, kręcono film „Córka Ryana”. Zresztą nie dziwię się, że wybrali taką scenerię! Schodząc na plażę znajdujemy skrzynkę, szybki wpis, wymiana i pędzimy na spotkanie fal. Ocean! Piękny, lekko wzburzony, uderzający w skaliste wybrzeże. Mała plaża z milionem zakamarków. Zdjęcia można by robić cały dzień. Wspinamy się na skałki, przeszukujemy dziury, tunele. Jest pięknie. A ocean duży i zaskakujący (szczególnie, gdy niespodziewanie wlewa się Dotce do buta). Jedziemy dalej. Przed nami kolejna plaża (wydaje mi się, że było to w okolicy Ferritersquater). Kolejna informacja o filmie – tym razem kręcony w 1992 roku „Za horyzontem” z Tomem Cruisem i Nicole Kidman. Kolejny film, który trzeba obejrzeć. Ta plaża przynosi nam pierwsze irlandzkie muszle, takie ładne, w kształcie stożka. Następnym przystaniem jest Gallarus. Chcieliśmy zobaczyć oratorium, które powstało jakoś między VI a IX w. Zbudowany jest tylko z płaskich kamieni, bez użycia jakiejkolwiek zaprawy. Wstęp kosztował 3 euro. Fajnie zobaczyć coś takiego i wiedzieć, że to takie stare, a przetrwało tyle setek lat. Wracamy do Dingle, skąd wybieramy drogę na północ przez przełęcz Conor. Miały być piękne widoki, była piękna, gęsta mgła o kolorze mleka. Ale skoro już tu jesteśmy to chociaż skrzynkę można znaleźć. A skrzynka jest ciut wyżej niż droga, nad uroczym jeziorkiem, i jest pamiątką oświadczyn jakiegoś pana, jakieś pani. Ładne miejsce – szkoda, że tak mało było znów widać. Dzień mija jakoś szybko, więc powoli trzeba będzie się rozglądać za noclegiem. Przez Tralee jedziemy na Ardfert, potem Banna (banana brzmiałoby lepiej) aż w końcu dojeżdżamy na Kerry Head. Rozpoczynamy poszukiwania wolnego pola wśród mnóstwa ogrodzonej ziemi. Trafiamy na ścieżkę i nią jedziemy w kierunku oceanu. Doprowadza nas ona do pięknego miejsca na samym końcu półwyspu – niestety jest strasznie nierówno i istniało ryzyko, że wiatr zwiałby nas w nocy z klifu, wiec musimy szukać czegoś innego. W końcu zmęczeni decydujemy się na nocleg trochę dalej od brzegu, przy drodze. Może nie jest idealnie, ale zachód słońca jest tak piękny, że nie chce nam się kombinować dalej. Rozstawiamy namioty w blasku pomarańczowej kuli. Krowy przyglądają nam się z zaciekawieniem. Przepiękny wieczór się szykuje. Nawet drobne problemy z przewróconym palnikiem nie są w stanie nam zepsuć humoru. Jemy kolację, a wieczorem zasiadamy w samochodzie do degustacji tego i owego (w samochodzie nie wiało no i deszczu nie było – a deszcz niestety znów nas dopadł).
12 październik
Znów odwlekamy pobudkę. Tym razem z powodu deszczu. Nie sprawdzaliśmy na razie jak wygląda poranek za ścianami namiotu. Słyszymy Dotkę i Andrzeja, którzy śpiewają „rain, rain go away”. Cóż… pada i wcale nie chce „go away”. No ale ile można siedzieć w namiocie. Otwieramy drzwi i wita nas mleczny kolor mgły. Z pięknego, wieczornego widoku na ocean nie zostało nic. Ledwie widać drogę. A tak marzył mi się wschód słońca nad oceanem. Jemy śniadanie i staramy się stąd jak najszybciej uciec w nadziei, że w głębi lądu świeci słońce. Pierwszy nasz dzisiejszy cel to Foynes. Nazwa kojarzy mi się z francuskim – nie wiem dlaczego. Znajduje się tutaj port i muzeum latających łodzi, a co dla nas najbardziej interesujące to właśnie w tym miejscu powstała słynna Irish Coffee. „Wynalazł” ją Joe Sheridan – szef lotniskowej kuchni. Kawa z dodatkiem whisky miała rozgrzać zziębniętych turystów, którzy przez przypadek trafili na lotnisko. Bardzo podoba mi się stwierdzenie, że Irish Coffee jest napojem doskonałym, gdyż zawiera cztery najistotniejsze dla Irlandczyka składniki potrzebne do życia: kofeinę, alkohol, cukier i tłuszcz. Nam też bardzo smakowała! W samym Foynes trafiliśmy też na punkt widokowy na wzgórzu, gdzie stoi wielki celtycki krzyż (a trafiliśmy tam oczywiście dzięki skrzynce). Kolejnym punktem dzisiejszego dnia było Bunratty. To jeden z lepiej zachowanych zamków w Irlandii (no i wygląda jak zamek!). Znajduje się przy nim tez Folk Park – skansen pokazujący realia życia w średniowieczu. Do środka nie wchodziliśmy (wstęp 15 euro). Skupiliśmy się na skrzynce i na tym, że obok zamku jest jeden z najsłynniejszych w Irlandii pubów - Durty Nelly’s (tradycją sięga do 1620 roku). Tam smakujemy po raz pierwszy frytek z octem – wg mnie ohyda, ale Kubie smakowało. Pub jest bardzo klimatycznym miejscem, a coś, co przyciągnęło nasza uwagę to naszywki policji z całego świata. Cały bar jest pełen naszywek, znaleźliśmy nawet naszywkę straży miejskiej z Inowrocławia. Dalej obieramy kierunek na Ennis. Po drodze znajdujemy jeszcze skrzynkę przy starym moście. Nasz kolejny cel to ruiny klasztoru augustianów nieopodal Clarecastle. Gdyby nie fakt, że i w tym miejscu znajduje się skrzynka to byśmy tam nie trafili. Dotka z Andrzejem też są tu pierwszy raz. Klasztor został ufundowany w 1124 roku. Ruiny obejmują kościół, klasztor oraz ogrodzenie. Co dziwne, do dnia dzisiejszego ruiny sa miejscem pochówku osób. Na dzisiaj to już ostatni nasz punkt. Czas rozglądać się za noclegiem. Jutro z samego rana chcemy obejrzeć klify Moheru, więc postanawiamy szukać noclegu w ich pobliżu. Niestety nie udaje się. Objechaliśmy wszystko co było możliwe, ale nie znaleźliśmy ani kawałka nieogrodzonego miejsca. Stwierdziliśmy, ze skoro nie możemy na dziko się nigdzie rozbić, to znajdziemy camping. Pojechaliśmy do Doolin, gdzie miały być dwa campingi czynne do połowy października. Jeden pięknie położony, nad samym oceanem – cudnie wręcz! Niestety okazało się, że wg Irlandczyków, 12 październik to już połowa października i campingi były zamknięte. Jeszcze chwilę się łudziliśmy, że może coś znajdziemy innego, ale koniec końców stanęło na Paddy’s Doolin Hostel. Bardzo sympatyczny hostel, ale niestety była akurat wycieczka irlandzkich nastolatek. Wszystko jednak można znieść, butelka Irish Mist pomaga w tym niezawodnie.
13 październik
Andrzej obiecał, że będzie dziś ładna pogoda. Mówił, że wszystkie znaki na niebie i ziemi to wskazują. W sumie to nie wiem, czy mu uwierzyłam. Obudziliśmy się rano – pogoda była.. hmm.. no w miarę ładna, ale widoczność powiedzmy, że średnia. Nieśpiesznie zjedliśmy śniadanko i podjechaliśmy pod Klify Moheru. Cóż mgła była tak gęsta i mleczna, że z drogi nie widzieliśmy prawie nic. Podjęliśmy wspólnie decyzję, że jedziemy się powłóczyć do Liscannor, a jak się przejaśni wrócimy na klify. W Liscannor przywitała nas piękna, słoneczna pogoda, więc zamiast siedzieć w pubie postanowiliśmy poszukać skrzynki, która się tu ukryła. GPS zaprowadził nas najpierw do uroczego, małego domku, w którym urodził się John Holland – budowniczy pierwszych okrętów podwodnych. Stamtąd, trochę naokoło musieliśmy dojść nad brzeg oceanu, gdzie była skrzynka. Dla nas to miejsce było magiczne! Trochę lenistwa w słońcu nam nie zaszkodzi, więc odpoczynek, poszukiwanie muszli i dużo zdjęć. Muszle – no właśnie – tutaj było ogromnie dużo muszli i muszelek i co więcej – bardzo dużo było zamieszkanych. No i do tego te piękne, zielone glony ;-). Po jakimś czasie postanowiliśmy ponowić naszą próbę z klifami. Podjechaliśmy pod nie po raz drugi – no i było już lepiej. Mgła troszkę siedziała, ale już nie dużo. Zapłaciliśmy za bilety i udaliśmy się na klify. Ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu – ta największa atrakcja tej części Irlandii stała się od kilku lat mocno komercyjna, a co poszło w parze z komercyjnością – mniej tajemniczych zakamarków jest dostępnych dla zwiedzających, wszystko jest ogrodzone dużymi, betonowymi płytami, a pilnują dobytku rangersi na meleksach. Zrobiliśmy jakieś zdjęcia przez te płoty, obeszliśmy wieżyczkę na szczycie, pobłąkaliśmy się trochę no i potem… No właśnie! W naszym przewodniku było takie zdjęcie – taka parka leżąca na skraju klifów, na takiej półce. My z Kubą wymarzyliśmy sobie właśnie takie zdjęcie, ale powstał pewien problem. Owa płyta owszem jest, ale daleko za tym głupim ogrodzeniem. Cóż, trzeba jakoś się tam przedostać. Wymiana obiektywu, przekazanie Dotce info co i jak, oblookanie, czy rangersi są w pobliżu i hop przez płotek, bieg na płytę i… hehe no właśnie… Kuba kazał mi się położyć na środku płyty (co wydawało mi się trochę dziwne), potem szybko wstaliśmy – kolejna fota, i bieg spowrotem za płot. Uff, udało się! Oglądamy zdjęcie i (myślałam, że umrę ze śmiechu) – Kuba stwierdził, że jest inne niż w przewodniku. Ja nadal nie wiem, dlaczego leżeliśmy na środku płyty, a Kuba nie wie dlaczego tak mu się wydawało, że jest ok. To zdjęcie będzie budziło w nas salwy śmiechu chyba jeszcze długo. Wygląda dziwnie i chyba tylko nasza czwórka wie, o co właściwie chodziło. Drugi raz nie próbowaliśmy, bo stwierdziliśmy, że zdjęcie musiałoby być zrobione z platformy, a to już wyższa szkoła jazdy, ale… my tam jeszcze wrócimy! Jedziemy dalej – cel to objechanie brzegu Burren. Zupełnie inny klimat – pełno kamieni, prawie zero zieleni, ale ma to swój urok. Pod nogami kamienie wylane niczym zastygła lawa. Taki krajobraz księżycowy. Gdzieś dalej, nad brzegiem oceanu, zapewne po minięciu Ailladie przypadkowo się zatrzymujemy przy drodze. Idziemy nad ocean, a tam – cudowny widok! Znaleźliśmy swoje własne klify. Są przecudne i nie są ogrodzone jak te moherowe. Znaleźliśmy półkę – taką, że nogi można zwiesić i zrobiliśmy zdjęcia ze ścianami klifów. Mamy swoje własne mini moherki ;-). Teraz nadszedł czas na „stół”, czy jak kto woli „kibel”, a właściwie na dolmen! W sercu płaskowyżu Burren znajduje się ten najsłynniejszy dolmen w Irlandii: Poulnabrone. Jedziemy przez pustkę. Długo jedziemy, aż w końcu docieramy. Oprócz nas jest kilka osób, które po chwili też uciekają. Zostaliśmy sami – my i dolmen. Kuba był trochę zawiedziony, bo myślał, że ten „stół” to coś większego, ale zdjęcia pamiątkowe robimy. Wracamy na północ. Obieramy kierunek na Galway. Po drodze jeszcze zatrzymujemy się przy tzw. zamku, który okazuje się kolejną wieżą, zamkniętą wieżą i na dodatek wygląda jak żaba, a w okolicy Kinvarra w XV-wieczny zamku Dunguaire – tym razem to już prawdziwszy zamek, ale niestety już zamknięty, więc tylko skrzynkę zgarniamy w jego podnóża. Późnym popołudniem docieramy do Galway, gdzie zatrzymujemy się na obiad w okolicy Salthill (ehh ten ocean!) i zwiedzamy urokliwą uliczkę w samym centrum starego miasta (jest śliczna!). Czas na Dublin. Droga długa przed nami. Do Balbriggan, do domu Dotki i Andrzeja docieramy koło 21. Tam już czeka na nas Franek i wspólnie oglądamy zdjęcia z naszej kilkudniowej przygody. Dużo zdjęć i dużo wspomnień.
14 październik
Pierwsze promienie sobotniego słońca ogrzało uszy królika Edwarda. Przeciągnął się leniwie.. Dublin.. w króliczej głowie nakładać się zaczęły obrazy, puby, kolorowe ulice, puby, piętrowe autobusy, nieznane zaułki, puby. Wstać szybko, ciekawe czy Hania, Kuba i reszta drużyny już wstała? Poprawił uszy. Zapachy z kuchni igwar rozmów zaprosił go na dół. Chwila zamieszania śniadaniowego i już zajął miejsce w swoim plecaku.. Króliczek Wędrowniczek bez miejsca w plecaku nie byłby sobą. Spacer przez miasteczko Balbriggan, stacja kolejki z widokiem na morze, kilkadziesiąt minut jazdy w ciasnym plecaku i Dublin. Hałas, królik skulił się w sobie, wielkie uszy czasem przeszkadzają. Szybko, jak najszybciej wyjść do miasta. Ale nie tak szybko! Edwardzie Nadążaj, przecież to, że masz krótkie nóżki nie zwalnia cię z niczego! Edward = Króliczek Wędrowniczek, taki skrót, zdrobnienie, łatwiej się to pisze itd. Ale wracajmy.. Edward rozejrzał się dookoła, hałas dworca ucichł, wokół wielobarwny tłum, Dublin jest tłoczny, trochę w nim zamieszania i tak naprawdę nie wyróżnia się niczym, szczególnym. Oprócz, no właśnie, Edward zadumał się przez chwilę, oprócz czego? Miasto jakich wiele z rzeką przez środek, tu nazywa się ona Littey, z pomnikiem przy którym wszyscy robią sobie zdjęcia - tu jest to pełna wdzięku Molly Malone, z historią tu naznaczoną zamachami IRA. Edward ze swojego plecaka patrzył i czekał przyjemności. Irlandia to puby, puby to Irlandia, fenomen który rozszedł się na cały świat ale nigdzie nie jest tak szczery i prawdziwy jak tu. Gdzie indziej pub to miejsce weekendowej imprezy, tutaj to miejsce codziennych zdarzeń. Temple Bar, muzyka od wejścia, mnóstwo ludzi, choć to dopiero 17sta, półmmrok, guinness z sokiem z czarnej porzeczki, smakujący jak nigdzie indziej na świecie, rozmowy, słowa, wszyscy tu rozmawiają, nienagadani ludzie z tych Irlandczyków ;-). Kolejka za nami, pora zmienić miejsce.. najstarszy pub w Dublinie ale nazwa Edward zapomniał .. Brazen Head może i tak, na pewno tak ;-). Plączą się uszy, cieszy się króliczy pyszczek… zjadło by się coś więc naleśniki a’la irish breakfast pyycha. To co króliki lubią najbardziej ;-). Sklepy z pamiątkami - żadnych ubranek dla królików? Ale jak to?? No dobrze niech Hania z Kubą kupią sobie coś, a ja popatrzę. Minął cały dzień, dobrze że są zdjęcia. Nie trzeba tyle pamiętać, pora się zdrzemnąć, znów plecak i kolejka do Balbriggan. Co oni mówią? Jakie piwo na plaży? Spać mi się chce.. tak spać już pora. Uszy Edwarda rozłożyły się na poduszce, niełatwo być małym królikiem w świecie wielkich ludzi choć ja trafiłem na całkiem niezłych, pomyślał zasypiając.
15 październik
Wszystko się kiedyś kończy, włóczenie po Irlandii też, niestety. Ostatnie wspólne śniadanie, ostatnie wrzucenie plecaków do bagażnika. Tylko, że plecaki Doroty i Andrzeja zostają. Droga do Cork - chcemy jeszcze wyrwać jak najwięcej z tego dnia, wymyślamy co by tu jeszcze zobaczyć wspólnie. Jesteśmy w Irlandii więc jak zacząć dzień? No jak to jak - w pubie ;-). Góry ciągle w sercach więc najwyżej położony pub w Irlandii będzie idealny. Johnie Fox’s się nazywa i miejscem jest cudnym. Opisywać nie ma co, trzeba tu na guinnessa wpaść i samemu się przekonać. Może zdjęcia oddadzą to choć trochę. Pogoda robi się barowa, przyzwyczailiśmy się chyba, w końcu to Irlandia. Glendalought, następny przystanek dzisiaj. Staro irlandzkie zabytki, piękna okolica a z nieba deszcz, ale widoki miały być i co? I nic, trzeba będzie przyjechać w lepszą pogodę i już ;-). W Rock of Cashel to samo, miało być zwiedzanie jednego z ciekawszych miejsc w Irlandii, a nawet nie wysiedliśmy z samochodu, tak było „ładnie” na zewnątrz. Jeszcze tylko ostatni obiad, wysłanie pocztówek i droga na lotnisko w Cork.
Minął tydzień, nie zauważyliśmy nawet kiedy, tydzień pełen przygód i poznania nowego. Nasza czwórka, o przepraszam Edwardzie - piątka, jeszcze pewnie nie raz i nie dwa gdzieś powędruje razem. Dziękujemy.
Minął tydzień, nie zauważyliśmy nawet kiedy, tydzień pełen przygód i poznania nowego. Nasza czwórka, o przepraszam Edwardzie - piątka, jeszcze pewnie nie raz i nie dwa gdzieś powędruje razem. Dziękujemy.
Niektóre opłaty:
Cronin's Yard - 5€/namiot/noc
Paddy’s Doolin Hostel - 15€/os./noc w pokoju wieloosobowym
Wstęp na Klify Moheru - 6€/os.
Wstęp do Gallarus Oratory - 3€/os.
Przelot Gdańsk-Cork-Gdańsk - 332zł/os.
Paliwo (4 os w aucie) - ok. 100€/os.
W sumie wyjazd kosztował nas ok. 1300 zł/os.
Przydatne linki:
Paddy's Doolin Hostel
Cronin's Yard
The Temple Bar
Cronin's Yard - 5€/namiot/noc
Paddy’s Doolin Hostel - 15€/os./noc w pokoju wieloosobowym
Wstęp na Klify Moheru - 6€/os.
Wstęp do Gallarus Oratory - 3€/os.
Przelot Gdańsk-Cork-Gdańsk - 332zł/os.
Paliwo (4 os w aucie) - ok. 100€/os.
W sumie wyjazd kosztował nas ok. 1300 zł/os.
Przydatne linki:
Paddy's Doolin Hostel
Cronin's Yard
The Temple Bar